StoryEditorWiadomości rolnicze

Moja trzydziestka, moja sześćdziesiątka. Pierwsi nagrodzeni

28.04.2016., 14:04h
Za nimi pierwszy etap konkursu. Otrzymaliśmy wiele ciekawych historii i opowieści o ciągnikach Ursus C-330, C-360 i pochodnych, które dla wielu stały się częścią życia na wsi. Razem z pracownikami Ursusa wybraliśmy trzy naszym zdaniem najciekawsze. Przypominamy, że wszystkie nadesłane historie będą brały udział w finale naszego konkursu we wrześniu br., kiedy to autorzy wybranych 20 opowieści otrzymają tablety z logiem „Tygodnika Poradnika Rolniczego”.

1 MIEJSCE 

Bogdan Sielewicz – Łędławki (pow. bartoszycki, woj. warmińsko-mazurskie)
Nagroda: kompresor oraz zestaw odzieży roboczej firmy Ursus – wartość nagrody ok. 800 zł.

C–330 i konie

Odkąd sięgam pamięcią zawsze w stajni stały dwa piękne konie. Nie były to zwierzęta jakiejś szczególnej rasy, po prostu zwykłe konie do pracy w polu. Ojciec kochał się w tych zwierzętach, były dla niego celem życia. Konie wybierał zawsze dorodne, dobrze zbudowane i silne, szczególnie klacze, bo źrebaki od dobrej klaczy, stanowiły dalszą hodowlę bądź też po odchowaniu były sprzedawane. Ojciec nie dbał tak o własną rodzinę jak o konie, codziennie świeże siano lub trawa na pastwisku, codziennie miarka owsa, codziennie czyszczenie zgrzebłem. Koń musiał lśnić. Gdy jechaliśmy do miasta, to wszyscy oglądali się za nami, tak jak dzisiaj za szczególnej marki samochodem, wtedy takim mercedesem byliśmy my. Niestety, zachorował nagle, lekarze nie dawali wielkiej nadziei. Przed pójściem do szpitala, kazał zaprowadzić się do stajni, był bardzo słaby, usiadł na skrzyni z obrokiem i kazał nam wszystkim wyjść. Nie wiem jak się żegnał ze swoimi przyjaciółmi, ale trwało to około godziny, wyszedł i ukradkiem otarł łzy. W życiu nie widziałem ojca płaczącego. Operacja się udała, ale nadzieja po dwóch dniach zgasła, ojciec zmarł. Konie chyba to wiedziały, bo zachowywały się dziwnie, nie chciały jeść, były jakieś osowiałe, pracowały w polu, ale bez szczególnej chęci. One po prostu tęsknią za ojcem, powiedział sprowadzony lekarz weterynarii.

Był rok 1971, gdy sytuacja na wsiach zaczęła się zmieniać, potrzebowano więcej żywności, a tę mogła zapewnić tylko mechanizacja rolnictwa. Państwo chciało pomóc, ale na rynku był brak maszyn, drobnego sprzętu i najważniejszego, ciągników. Pierwszeństwo w przydziałach miały PGR-y, rolnikom indywidualnym przydziały zakupu były dawane bardzo rzadko. Traf chciał, że na dożynki wioska wystawiła wieniec dożynkowy, który zajął pierwsze miejsce w powiecie. Pierwszy sekretarz partii województwa wystosował list gratulacyjny i zaproszenie na konkurs wojewódzki. Władze naszego miasteczka nie bardzo wiedziały jak mają się zachować, ale widać bały się ośmieszenia, bo załatwiły ludowe stroje i przejazd wraz z wieńcem na konkurs. Wioskowy wierszokleta napisał nam piosenkę na ten cel i pojechaliśmy. Na tych wojewódzkich zawodach były władze krajowe, tak że trema była ogromna. Odśpiewaliśmy naszą piosenkę podskakując w rytm muzyki, ustawiliśmy wieniec w szeregu i poszliśmy na obiad. Jakakolwiek wygrana nie wchodziła w grę, przynajmniej my tak uważaliśmy. Po około trzech godzinach, gdy już wszystkie zespoły zaprezentowały swoje wyroby i talenty, ktoś usłyszał jak przez megafony wyczytywana jest nasza wioska. Mamy zgłosić się do komisji przy scenie. Wysłaliśmy sołtysa z moją żoną jako najodważniejszych, a my nie przerywaliśmy sobie konsumowaniu piwa beczkowego, które na tę okoliczność było serwowane za darmo. Po pięciu minutach przyleciał sołtys z krzykiem, że mamy wszyscy natychmiast iść pod scenę. Piwo przestało nam smakować natychmiast, o co chodzi, wszyscy się dziwili. Przewodniczący komisji sprawę wyłuszczył po chwili. Zajęliśmy drugie miejsce, pierwsze oczywiście zajęło miasto wojewódzkie. Nie będę się rozpisywać jak wróciliśmy do domu, ale tak naprawdę to nikt z nas nie pamiętał, za wyjątkiem mojej żony, która jako nietrunkowa, nie piła w drodze powrotnej. Pod koniec października przyszło wezwanie z rady miasta o osobiste wstawiennictwo się obywatela do przewodniczącego rady miasta. No szok, co znowu przeskrobałem. Podatki płacę, kontyngent oddaję, w gospodzie nie narozrabiałem, o co chodzi? Nazajutrz się wszystko wyjaśniło. Otóż, pierwszemu sekretarzowi partii tak się spodobała nasza przyśpiewka, że postanowił trzem najlepszym gospodarzom naszej wioski, przydzielić przydział na ciągnik marki Ursus C-330, a ja jestem jednym z nich. Po dniu euforii, nastało opamiętanie, a skąd pieniądze na ten ciągnik, przecież za darmo go nie dają. W wiosce niektórzy patrzyli z zazdrością, ale po zastanowieniu się każdy zrozumiał, że przecież nikogo na to nie stać. Sołtys może i miał naskładane, hodował świnie. Syn kowala, pożyczy pewnie od ojca, ale ja po remoncie chałupy, byłem na bieżąco. Wybawienie nadeszło z najmniej oczekiwanej strony, moja mama, powiedziała tylko dwa słowa. Sprzedaj konie. Co, konie sprzedać, a czym w polu będę robić? Będziesz miał traktor. A co na to powie tata? Tata nic nie powie, już nigdy nic nie powie. No, ale to 100 000. Sprzedaliśmy koniki, jak je handlarz zabierał uciekłem z domu do lasu z butelką siwuchy w kieszeni. Sprzedaliśmy też krowę i cztery świnie. Po Wszystkich Świętych na podwórku stał nowiutki C-330. Tak zaczęła się nasza przygoda z mechanizacją rolnictwa.

Ciągnik owszem stał, nawet w garażu, po prostu miejsce po koniach zaadaptowaliśmy na garaż, przecież był taki ładny, lśnił nowością i tak też pachniał, ale problemy zaczęły rosnąć, problemy, o których nikt nawet wcześniej nie pomyślał. Co z osprzętem, wszystkie maszyny były przystosowane do konia a nie do ciągnika. Pługi, brony, siewnik, sprężynówka, wszystko miało tylko jeden zaczep, do orczyka, a tu traktor. Mieliśmy ten sam problem we trzech. Uradziliśmy przy flaszce, że musimy sobie jakoś pomóc, gdyż w przeciwnym razie ciągnik trzeba będzie sprzedać. Syn kowala, wspólnie z ojcem i starszym bratem też kowalem, zaczęli kombinować przeróbki maszyn, przystosowując je do zawieszania na ciągnik. Wszystko było robione razy trzy. Kowal był człowiekiem bardzo twórczym, taki wioskowy wynalazca, tu pospawał, tam powyginał i jakoś mu zaczęło wychodzić. Na wiosnę mieliśmy wszystko gotowe. Prace w polu i w gospodarstwie stały się teraz lżejsze i przyjemniejsze, no i oczywiście można było wszystko wykonać szybciej. Wyprawa do miasta odległego o 10 km zajmowała nam 20 minut, a konikami jechaliśmy godzinę, prace w polu też wykonywało się szybciej, siedząc na sztywnym blaszanym siodełku, ale za pługiem konnym trzeba było chodzić. Wiele było zalet, ale była też wada. Konikom wydawało się rozkazy, w prawo w lewo, stój, można było pochwalić konie, koń rozumiał i odwdzięczał się. Traktor zimna nieczuła maszyna, żądał tylko jednego, paliwa. Niepotrzebne mu były pochwały, poklepywania, a od wykonania polecenia była kierownica. Solidność wykonania tej maszyny była naprawdę imponująca, co prawda dowiedzieliśmy się, że były to egzemplarze eksportowe, a te wykonywane były solidniej niż produkcja na kraj. Przez dziesięć lat, był tylko serwis w POM-ie i lanie paliwa. Z czasem potrzebowaliśmy mocniejszej maszyny, bo i osprzęt stawał się mocniejszy, ale to już inna bajka. 

Na koniec chciałbym opowiedzieć jeszcze o śmiesznym incydencie, jaki wydarzył nam się po około pięciu latach od zakupu C-330. Otóż pewnego razu zawieźliśmy świniaki do miasta na tak zwany spęd, świnie zostały zdane i trzeba było udać się do banku po pieniądze. Ustawiłem ciągnik z przyczepką na placu targowym z boku, żeby nikomu nie przeszkadzał i udałem się z żoną do banku. Gdy po godzinie wracaliśmy, koło naszego ciągnika było jakieś zgromadzenie, z boku stała furmanka, woźnica trzymał konie, gdyż jeden z nich rwał do przodu jakby chciał wjechać w ciągnik. Gdy doszliśmy do ciągnika wszyscy zaczęli naraz opowiadać jak to konie z furmanką gnały na oślep i gdyby nie złapał ich właściciel w porę, to wpadłyby na naszą maszynę, a raczej na przyczepkę. Słuchałem tych absurdów, gdy naraz poczułem tarmoszenie za rękaw. Obejrzałem się do tyłu, żona pokazywała coś ręką i powtarzała zobacz, zobacz. Nie wiedziałem co mam zobaczyć, ale spojrzałem na konie i oniemiałem. Patrzyły na mnie z wielką nienawiścią oczy Gniadego. Tak jednym z koni był nasz Gniady. Zostawiłem wszystkich i podszedłem pomimo protestów właściciela koni do swojego starego znajomego. Głaskałem go po pysku i tłumaczyłem dlaczego musiałem go sprzedać. Z każdą minutą Gniady uspokajał się coraz bardziej, a po kwadransie poszturchał mnie łbem w obojczyk co znaczyło, że bardzo mnie lubi i pewnie mi wybacza. Obiecałem mu, że będę go odwiedzał, gdyż jego właściciel mieszkał w sąsiedniej wsi. Obietnicy dotrzymywałem, lecz pewnego razu dowiedziałem się, że Gniady został sprzedany i pojechał do Włoch. Ciągnik nie sprawiał tyle sentymentów, jeździł, pracował, psuł się i stoi w stajni koni do dzisiaj, mamy nowsze maszyny, nowsze ciągniki, lecz C-330 zawsze jest potrzebny. Co prawda, jak koń nawalił to szedł dalej, a jak nawali trzydziestka, to trzeba ją przyciągnąć i nareperować, wtedy też jedzie dalej.


2 MIEJSCE

Paweł Piekarski – Starobrzeska Kolonia (pow. włocławski, woj. kujawsko-pomorskie)
Nagroda: tablet oraz dres i plecak firmy Ursus – wartość nagrody ok. 600 zł.

Sześćdziesiątka Królem Pól

Historia mojego Ursusa C-360 rozpoczyna się w 1981 r., kiedy to mój ojciec nabył nowy traktor z tzw. przydziału. Była to klasyczna, żółta sześćdziesiątka bez kabiny, z płaską belką przedniej osi. Przekładnia główna mechanizmu różnicowego charakteryzowała się, od nowości, głośną pracą szczególnie na 5 biegu, co było znaczącą wadą tych modeli, ale jednocześnie ich znakiem rozpoznawczym. Kilka miesięcy po kupnie ciągnik został wzbogacony o kabinę zwaną „okrągłą blaszanką”, która na owe czasy była dość dużym udogodnieniem chociaż wzmacniała dźwięki wydawane przez skrzynię biegów i tylny most. Wadą były również zacinające się drzwi na rolkach, ale za to wygląd traktora z podniesionym na lato dachem tej kabiny do dziś jest prze ze mnie uważany za jedyny w swoim rodzaju jak wiele innych cech sześćdziesiątki.

W pierwszych latach użytkowania Ursus pracował na nieco ponad 10 ha. Jednak już w 1988 r. areał zwiększył się do 16 ha. Ogólnie cechowała go niezawodność, a trzeba podkreślić, że nie miał on łatwej pracy. Wykonywał wszystkie prace polowe, począwszy od orki, przez doprawianie gleby, siewy, koszenie traw, kopanie buraków i ziemniaków oraz różnego rodzaju zabiegi pielęgnacyjne. Gleby były bardzo zróżnicowane. Orka mokrej gliny była nie lada wyzwaniem, a na suchą glinę ojciec odwracał lemiesze pługa lub dokładał noski co potęgowało obciążenie. Doprawianie kojarzyło się z setkami motogodzin spędzonych na rozbijaniu pecyn lub ubijaniu piasków agregatem czy też bronami. Bywało, że Ursus wprowadzony do garażu po pracy późnym wieczorem, rano był jeszcze ciepły. Nie można zapomnieć też o wielu wpadkach przy wiosennym przesuszaniu podmokłych terenów, rozsiewaniu nawozów lub deszczowych wykopkach. Takie mokre kopanie buraków zakończyło się pewnego razu tak, że byliśmy zmuszeni przyczepę zostawić w polu. Aby w ogóle wyjechać z pola ciągnikiem trzeba było całą długość pola poruszać się w koleinach wypełnionych wodą, ponieważ skręcanie kołami było nieskuteczne. Mimo ciężkich prac traktor od zawsze charakteryzował się niewielkim spalaniem. Pełny bak (68 l) wystarczał na 2 dni pracy ciągnikiem przy jednostajnym, dość dużym obciążeniu, jakim była np. orka, kultywatorowanie czy kopanie buraków jednorzędowym kombajnem.

Sześćdziesiątka zasłużyła się również w naszym gospodarstwie jako główny środek transportowy. W latach osiemdziesiątych ojciec przywoził nim świeżo zakupione maszyny, także te społecznie użytkowane również przez sąsiadów. Przewoził także wiele mebli ze względu na liczne przeprowadzki bliskiej rodziny czy znajomych do mieszkań z przydziałów. Wtedy też budowana była obora przez co traktor musiał dostarczyć wszystkie materiały, a po rozpoczęciu hodowli wywoził na sprzedaż mleko, bydło oraz trzodę. Do 1997 r. w gospodarstwie nie było samochodu więc Ursusem jechało się też na zakupy czy do lekarza. Mama z sentymentem wspomina, że gdy była ze mną w ciąży, a był to 1985 r., na wizyty kontrolne ojciec zawoził ją właśnie poczciwą sześćdziesiątką. Jednak główna funkcja transportowa, jaką spełniała każdego sezonu, przez około 24 lata, była wywózka buraków cukrowych do oddalonej od nas 2,5 km cukrowni. Warto podkreślić, że gdy ojciec dopiero co wyjeżdżał z placu cukrowniczego, w domu już słychać było wycie tylnego mostu naszego Ursusa. Było ono tym bardziej doniosłe, gdy w drodze powrotnej przywożone były wysłodki. 

Najczęstsze, poważniejsze awarie związane były z wymianą pierścieni gumowych w układzie hydraulicznym podnośnika, wydmuchaniem uszczelki pod głowicą silnika i wymianą tulejek na sworzniu głównym belki przedniej osi. Kapitalny remont silnika przeprowadzany był 2 razy, około 1992 r. oraz w 2009 r. Właśnie przy ostatnim takim remoncie okazało się że na 4 garze mieliśmy pęknięty tłok. Przed remontem ciągnik miał problemy z odpalaniem i wyrzucał wodę przez wydech, ale nikt nie przypuszczał, że jeździliśmy na pękniętym tłoku. Tylko raz od nowości były zdejmowane zwolnice w celu naprawy hamulców. C-360 zużył też przez lata kilka tarcz sprzęgłowych co wiązało się z tzw. rozpoławianiem. Od nowości nigdy jednak traktor nie był rozpinany między skrzynią biegów a tylnym mostem. Trudno w to uwierzyć, ale nigdy też nie była remontowana skrzynia biegów i mechanizm różnicowy. W 2014 r. wymieniłem co prawda 2 łożyska na wałku sprzęgłowym bo dźwięki w pracy zaczynały niebezpiecznie się nasilać, ale udało się to zrobić przy rozpięciu ciągnika tylko między silnikiem a skrzynią biegów. Jak już wspominałem, cała reszta pracuje bez zmian od nowości, choć trzeba przyznać, że generalny remont „tyłu” zbliża się wielkimi krokami.

Ze skrzynią biegów związany jest jeszcze jeden istotny problem. W latach dziewięćdziesiątych w skutek zużycia kolejnej pary akumulatorów konieczne było odpalenie sześćdziesiątki na zaciąg. Akurat w pobliżu był znajomy, który innym legendarnym modelem serii C, jakim jest oczywiście Ciapek, nieumyślnie szarpnął nasz ciągnik tak mocno, że z prawej strony, w dolnej części obudowy sprzęgła pojawiła się rysa o długości 3 centymetrów. Niestety, z przyczyn finansowych oraz innych okoliczności, na które w większości nie mieliśmy wpływu, przez lata użytkowaliśmy tak nadpękniętą skrzynię biegów. Rysa wydłużała się i kiedy z prawej strony sięgała już niemal rozrusznika, pękniecie pojawiło się też z lewej strony. W tym samym czasie powierzchnia użytków do obrobienia nieoczekiwanie wzrosła do 20 ha. Głównie ze względu na kupno kombajnu zbożowego w 2012 r. nie udało się kupić drugiego, mocniejszego traktora, który wspomógłby sześćdziesiątkę, dlatego trzeba było szybko i niedrogo wzmocnić jej skrzynię biegów. Pomysł ramki łączącej przednie zawieszenie ze skrzynią biegów tuż za obudową sprzęgła zaczerpnąłem ze sposobu mocowań ładowaczy czołowych w C-360. Prawdopodobnie dzięki tej solidnie wykonanej ramce nasz traktor jeszcze się nie złamał i nadal wykonuje wszystkie prace.

Jak widać, ciągnik też może mieć bogatą historię. Na pierwszy rzut oka jest to zwykły Ursus, w którym ze względu na hałas skrzyni biegów, tylnego mostu i zwolnic, prawie nie słyszy się silnika. Niby od lat narzekamy, że ciągle czuć w nim olej, że obudowa skrzyni po całym dniu pracy parzy a 5 bieg zawsze wchodzi ze zgrzytem, że przy 1600 obr./min silnika kabina wpada w wibracje. Od wielu lat marzymy o mocniejszym, wygodniejszym traktorze, którego wydajność byłaby dużo lepsza od starego Ursusa. Dla mojego ojca był to jednak pierwszy i jednocześnie nowy traktor, którym przepracował wiele motogodzin co potwierdza kilka wymienionych obrotomierzy i szacunek, jakim go darzy. Do dziś twierdzi, że przy dobrych warunkach najbardziej lubi wykonywać orkę naszym Ursusem pomimo tego, że trafił już na niejeden kamień. Wielokrotnie powtarza, że ten ciągnik nigdy go nie zawiódł. Nawet zimą przy temperaturze -20oC, mając dobre akumulatory, zapalał lekko nawet bez ciepłej wody w chłodnicy. Dla mnie to przede wszystkim ciągnik, na którym nauczyłem się jeździć. W dzieciństwie nie mogłem się doczekać kiedy przyjdą żniwa ponieważ wtedy miałem okazję podjeżdżać pod sprasowane kostki słomy choć nie miałem jeszcze wystarczającej siły, by wcisnąć sprzęgło. Pamiętam też pierwsze prace wykonywane nocą kiedy wielką frajdę sprawiało podświetlenie wskaźników a szczególnie kontrolka świateł drogowych. Z kolei wiosną nic tak nie poprawiało humoru jak dynamiczne rozsiewanie nawozu lub przetrząsanie siana 4 biegiem. Przez lata nauczyłem się także w sześćdziesiątce usuwać wiele awarii, m.in. wymieniać instalację elektryczną, głowice, ustawiać zawory, naprawiać podnośnik, rozrząd, hamulce czy też odblokowywać biegi. Wprowadziłem również kilka zmian. Poza wspomnianą ramką wzmacniającą skrzynię biegów dodałem wskaźnik pomiaru ciśnienia oleju, alternator w miejsce prądnicy oraz 2 halogeny z tyłu. W 2010 r. przy okazji wymiany tylnych opon dokonałem niewielkich poprawek blacharskich, głównie w tylnych błotnikach i cała karoseria oraz felgi zostały wtedy świeżo pomalowane. Ciągnik bardzo się ożywił i wygląda na zadbany do dnia dzisiejszego chociaż, jak wcześniej pisałem, skrzynia biegów i tylny most pracują na fabrycznych częściach już 35 lat.

Wydarzyło się wiele ciekawych, zadziwiających, niekiedy zabawnych a niekiedy smutnych historii z udziałem naszego Ursusa. Myślę, że miano Króla Pól jest zasłużone. Długo można by opowiadać jeszcze o moim traktorze, lecz muszę już kończyć bo późna pora, a jutro rano sprawdzę olej, doleję paliwa i jadę w pole sześćdziesiątką – robota czeka. 


3 MIEJSCE

Stanisław Smoliński z Łosiowa (pow. brzeski, woj. opolskie)
Nagroda: zestaw narzędzi i zegarek oraz koszulka marki Ursus – wartość ok. 400 zł

Ludzie zwykli przywiązywać się do przedmiotów nieożywionych. Często, pozornie bezwartościowa, broszka babci czy też zardzewiała szabla pradziadka stanowi największy skarb nierówny niczemu innemu. Chciałbym opowiedzieć historię takiego właśnie skarbu, a konkretnie maszyny, której losy w dziwny sposób splotły się z kilkoma epizodami z kart najnowszej historii Polski – chodzi o traktor Ursus C-360 (w moim domu zwanym również Kabrioletem).

Nasze wspólne dzieje rozpoczynają się w mrocznych latach PRL, kiedy to każdy sprzęt rolniczy był na wagę złota. Uprawiając swoje 6 hektarów coraz częściej dostrzegałem potrzebę posiadania maszyny, która pomogła by mi w pracach rolniczych. Niestety, sprawa nie wyglądała najlepiej. Lokalny SKR zabierał dla siebie wszystkie nowe ciągniki, przeznaczone dla tej miejscowości, stare natomiast sprzedawał członkom ZSL i innym zaprzyjaźnionym osobom. Mimo wielu propozycji (podpieranych wizją otrzymania wymarzonego traktora), nigdy nie dołączyłem do żadnej z wymienionych grup, niemniej jednak byłem znany z dość gorącego charakteru, a funkcjonowanie socjalizmu w mojej okolicy coraz bardziej mnie denerwowało. Pewnego dnia wkroczyłem dumnie do siedziby SKR i w niewybrednych słowach skrytykowałem istniejącą sytuacje, oberwało się nawet (w tym przypadku chyba niewinnemu) Marksowi. Nie czekając na ripostę udałem się do domu, spodziewając się jedynie wizyty milicji. Następnego dnia na moich oczach rozegrał się jeden z cudów gospodarczych minionego sytemu, SKR, który do tej pory nie posiadał żadnego sprzętu przeznaczonego dla rolników indywidualnych, oferował mi nowiutki, ociekający zielenią traktor Ursus C-360.

Tak oto dosiadając swoistego symbolu walki z komunizmem, rozpocząłem intensywną uprawę swojego areału, C-360 przejechałem burzliwe lata 80, traktor doczekał się transformacji systemowej, a w latach 90. pomógł mi sukcesywnie powiększać ilość posiadanych hektarów (w międzyczasie tracąc dach). 

Kolejny historyczny epizod, w którym zagazowany był mój traktor to słynna powódź z 1997 roku. Jak pewnie wiadomo, żywioł ten szczególnie doświadczył południe, w tym Opolszczyznę. Moja wieś szczęśliwe uniknęła podtopienia, jednak zalane było wszystko wokół. Wtedy też C-360 udowodnił swoją przydatność, do pracy w naprawdę ekstremalnych warunkach. Niewzruszony otaczającymi brudnymi wodami Odry i Nysy Kłodzkiej, kilkukrotnie na grzbiecie swojego Kabrioletu wyprawiałem się do opanowanych przez powódź miejscowości, aby ratować sprzęt i dobytek mieszkańców. Ursus nie poddał się nigdy.

Mijały lata, w moich garażach pojawiały się kolejne silniejsze i nowocześniejsze maszyny, jednak C-360 pobijał je niezawodnością, łatwością konserwacji, z racji braku dachu świetnie sprawdzał się podczas żniw. 

Zbliża się wiosna, czas uruchomić sprzęt i ruszać do pracy. Na pewno ten rok szykuje wiele niespodzianek. Jedno jest pewne, moja sześćdziesiątka-wyrób PRL, symbol walki z komuną, bohaterka Powodzi Tysiąclecia, na pewno pomoże mi wypełnić każde zadanie.

 

Opracował P. STANISZEWSKI

Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
25. kwiecień 2024 11:06