StoryEditorWiadomości rolnicze

Matka z Nowej Świętej

12.06.2014., 12:06h
Co można znaleźć w Nowej Świętej? Kto wie, czy nie nową świętą, bo wychowanie dziewięciorga dzieci to nie lada zadanie, a wykonać je celująco potrafią naprawdę nieliczni. Na rozmowę o tym, co daje i czego żąda od kobiety takie macierzyństwo, namówiliśmy Barbarę Westphal z małej wielkopolskiej wioski.   

Dziś pani Barbara ma 56 lat, szczupłą sylwetkę i sporo energii. Trudno uwierzyć, że przez ostatnie 30 lat niemal nie wychodziła z przysłowiowych pieluch, a życie dzieliła między dom i pole, z którego dziewięć razy jechała na porodówkę w Złotowie. 

– Pierwsze dziecko urodziłam, mając 20 lat. Nie czułam, że to za wcześnie, ale nie czułam się też przygotowana do macierzyństwa. Trochę się bałam, ale na szczęście miałam do pomocy teściową. Nie wiedziałam, jak kąpać dziecko, w co je ubrać. Człowiek był w tej sytuacji trochę bezradny – zwierza się Barbara Westphal. 

Dużo dużych

Lekarze mówili o niej „stworzona do rodzenia”. Wszystkie dzieci rodziła bez problemów, tylko ostatnie przez cięcie cesarskie. Wszystkie, poza ostatnim, ważyły ponad cztery kilogramy. Jak wygląda to z jej perspektywy? 

– Kiedy przychodziły bóle, człowiek myślał „O Jezu! Wolałabym, żeby mi dziesięć zębów wyrwano!”, ale kiedy już się urodziło – ulga. I nie pamięta się tego bólu – opowiada.

Najpierw była Magda, która miała być Józkiem. Dziś mieszka w Warszawie, skończyła ekonomię, a potem marketing i zarządzanie. Zawsze miała smykałkę do liczenia, a to chyba po mamie, która ma wręcz przymus liczenia. Kiedy zbiera jagody, zagląda w dłoń i od razu wie, że jest ich tam już sto. Dopiero wtedy wkłada owoce do słoika. Imię wybrał tata, takie mu się podobało. Józef był drugi w kolejce i pojawił się niemal równo po roku. 

– Był najpierw Dawidem, tak kazałam wpisać w książeczce. Ale kiedy wróciłam ze szpitala, teściowa skrzywiła się, że „jakieś dziwne to imię”. Więc syn został Józefem po dziadku Westphalu – wspomina pani Barbara.

Józef skończył politechnikę w Szczecinie. Nadzoruje montaż urządzeń do diagnostyki samochodowej. Mama wspomina, że kiedy zastali rozmontowane radio, było wiadomo, że to Józek. Po kolejnym roku pojawił się Marcin – prawdziwy gospodarz. Chodził po polach, sprawdzał, jak zboże rośnie. Potrafił wygonić z pola starszego brata, bo ten „nierówno zaorał”. Dziś jest informatykiem. 

Synowie i córki seriami

Westphalom najwyraźniej otworzył się wtedy worek z synami, bo po Marcinie przyszła kolej na Rysia. To był moment, w którym pani Basia poczuła, że rodzina staje się wielodzietna. 

– Zobaczyłam nagle, że jest pełno dzieci! Czasem myślałam, żeby się gdzieś schować! Na podwórku stała stara skoda. Myślę sobie: „Ach, teściowa tu jest, przypilnuje, schowam się na chwilę, nie znajdą mnie!” – śmieje się dziś ze swoich półgodzinnych zniknięć.

Nie karmiła długo, mąż „dawał odpocząć” od pracy przez tydzień, dwa. Dzieci były przy piersi przez kilkanaście dni, a potem przechodziły na mleko krowie. Westphalowie twierdzą, że wszystkim to wyszło na dobre. Rysiowi np. dało niespożytą energię – wszędzie go było pełno. Można powiedzieć, że ta energia go nie opuściła, bo jest dziś... elektrykiem. 

Pani Barbara miała 27 lat i czworo dzieci. Jak mówi, zawsze miała sentyment do liczby pięć, więc nie zmartwiła się, kiedy okazało się, że jest w kolejnej ciąży.

Miało być ostatnie

– A potem była Ewa. Poczułam skurcze, ale jeszcze po­biegłam wydoić krowy. Mąż, trochę już zaprawiony w tych porodach, wróżył mi jeszcze długie godziny, ale ja zabrałam się z sąsiadką do Złotowa. Zdążyłam wejść na kawę do szwagierki i na ostatnią chwilę zamówiłam taksówkę – wzrusza się nasza bohaterka.

Ewa nosiła kitki, ale też od początku przysłowiowe spodnie. Zarządzała chłopakami i potrafiła wymierzyć sprawiedliwość sprawniej niż którykolwiek z braci. Dzisiaj jest „człowiekiem od wszystkiego” w Gminnym Ośrodku Pomocy Społecznej w Złotowie. Mamie brakuje trochę tego gwaru Ewy. Wyszła za mąż rok temu. Pani Barbara poczuła, że pustoszeje gniazdo, choć przy rodzicach mieszkają jeszcze dwie najmłodsze córki oraz syn z żoną i dziećmi.  

– Kiedy byłam panną, mawiałam: „Jak wyjdę za mąż, to jedno i nic więcej!”. W rodzinnym domu tylko ojciec pracował, w PGR, więc się nie przelewało – wspomina nowoświęcka mama.

Natura niepokonana

Przy piątym dziecku pojawiła się myśl, żeby przystopować naturę, ale lekarze nie zgodzili się na ingerencję chirurgiczną. Nie pomogła też antykoncepcja farmakologiczna. Mimo jej stosowania pani Basia zaszła w ciążę z Tomkiem, a potem, przed trzydziestką, jeszcze z Joanną. I Tomek – urodzony domator i towarzysz w pieczeniu ciast, i Joasia – dziś specjalistka od marketingu – mieli być ostatnimi dziećmi. Mogło się wydawać, że tak będzie – pani Basia skończyła trzydziestkę, mijały kolejne lata, a stan liczebny rodziny pozostawał bez zmian. 

– Byłam przekonana, że już nic się nie wydarzy. Mijał właśnie siódmy rok, wyszłam z pieluch, zbliżałam się do czterdziestki. Zdziwiłam się tą ciążą i trochę wystraszyłam – opowiada o dobijającej się na ten świat Marcie. 

Już nie było zarzekania się, że to będzie ostatnie, bo doświadczenie pokazało, że u Westphalów to nie działa. Dlatego ze spokojem po dwóch latach przyjęła informację, że rodzina powiększy się o jeszcze jednego członka. Z Moniką, ostatnią, było najtrudniej – ciąża niełatwa, dziecko przyszło na świat o miesiąc za wcześnie i było najmniejsze ze wszystkich – ważyło niewiele ponad dwa kilo­gramy. Słabo piło i jadło, pielęgniarki mówiły, żeby liczyć się z najgorszym. 

Dziś tata mówi o niej „najpsotniejsza”, a ona podczas rozmowy z nami buszuje po Facebooku. 

Nie sztuka urodzić

Urodzić, to nie sztuka – mówi pani Barbara. Najtrudniejsze jest wychowanie. I wieczne zmartwienie, czy nie wydarzyło się coś złego, kiedy dłuższą chwilę któreś z dzieci nie wraca. Tak reaguje do dzisiaj. Zawsze zależało jej na tym, żeby się uczyły, ale nie mniej na tym, żeby były zadbane. 

– Tak mi było miło, kiedy słyszałam na wywiadówce: „O, pani Westphal, proszę brać z niej przykład” – mówi z dumą. 

A jak pamiętają mamę dzieci?

– Porządek na pierwszym miejscu. Osobne rzeczy do kościoła, do szkoły, a jeszcze inne – na podwórko. Każdy miał swoje krzesełko – wspomina córka Ewa. 

– Jak uroczystość, to wszyscy musieliśmy występować na galowo. A jak jeździliśmy nad jezioro, wszyscy mieliśmy jednakowe kąpielówki. Z tym wiąże się zabawna opowieść – przypomina Joanna.

– Któregoś dnia siedzimy nad jeziorem, liczę te dzieciaki i kąpielówki, i wszystko się zgadza. Po chwili jeszcze raz i nagle coś jest nie tak. Liczę i liczę, i wychodzi mi, że jest o jedno dziecko więcej. Myślę sobie „Co jest?!”. A tymczasem jakieś dziecko miało takie same majtki – nie może powstrzymać śmiechu pani Barbara.   

Dzieciom nie mówi, jak liczne mają mieć rodziny, nie namawia, ale uważa, że jeśli już mieć dzieci, to przynajmniej dwoje. Na pytanie, czy dobrze jest mieć tyle dzieci, odpowiada: 

– Człowiek się tak nie zastanawiał. Ale lubię, kiedy są święta. Szybko się uwijam, bo przecież dzieci przyjadą! Siadamy przy wielkim stole. A jak jeszcze powiedzą, że coś smakuje! Do dziś mam nawyk gotowania obiadów w wielkich garnkach.

Karolina Kasperek

 
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
16. kwiecień 2024 18:36