Wieś i Rodzina
Życie wsi
Data publikacji 26.12.2018r.
Zarejestruj się, i zaloguj aby przeczytać kolejne 3 artykuły.
Wszystkie przeczytasz dzięki prenumeracie lub kupując dostęp.
W Dąbrowie kilka domostw, pod „siódemką” mała chatka malowana na żółto i zielono. Przed nią ogródek z płotkiem, wszystko trochę jak z bajki, trochę jak z piernika. Nawet w jesiennej aurze robi takie wrażenie. Pogłębia je jeszcze dawno ogołocony z kwiecia, formowany w wielki kosz, krzew forsycji. Z domu wybiega żwawym krokiem ni kobieta, ni dziewczyna. Równie kolorowa jak otoczenie – na głowie kwiecista chustka kontrastująca z resztą garderoby. W modnym zresztą ostatnio zestawieniu fioletu z czerwienią. Marianna. Trudno zgadnąć jej wiek. Może tylko zdradzają ją pająki – dziś już mało kto takie robi.
Interesuje ją wszystko
Marianna podaje kawę, krząta się i gdzieś między zdaniami zalewa w plastikowym korytku do kwiatów przygotowaną wcześniej słomę. Trzeba ją sparzyć, żeby zmiękła i dała się formować. Tak mniej więcej wyglądało jej życie – nie usiedziała chwili w jednym miejscu.
–
Wie pani, ja pięciu minut nie posiedzę, cały czas coś robię. Mnie interesuje wszystko. Kiedy ostatnio leżałam w szpitalu, też chciałam wiedzieć, co się ze mną dzieje. Ja nawet mam atlas człowieka, zamówiłam sobie tę książkę – opowiada Marianna i biegnie do pokoju obok po ciężki atlas ludzkiej anatomii patologicznej. I jeszcze przypomina sobie, że kiedy tak sobie siedzi i dobrze się czuje, nachodzi ją czasem ochota, żeby nauczyć się angielskiego. Żeby się z ludźmi porozumieć.
- Marianna Filipiak każdą wolną chwilę spędza nad robótkami ręcznymi, których plecionki i pająki są częścią
Skończyła sześć klas podstawówki. Nawet tyle wystarczyło, by ujawniło się w niej kilka pasji.
– Dla mnie jest geografia, bo lubię podróżować. A potem rysunki i prace ręczne – to w szkole uwielbiałam. I jeszcze lubiłam szyć. Krawcowa, która mnie później przyuczała, pytała czy już się gdzieś uczyłam – opowiada i znów wraca pamięcią do dzieciństwa, kiedy mama siała len, a potem na kolanach czyściła włókno. Z lnu robiła później przędzę, a z niej – tkaninę. Z lnianej materii szyła ośmiorgu dzieciom bluzki, koszule, sukienki. Marianna patrzyła i uczyła się. A wieczorami przyglądała się ojcu strugającemu z olchowego drewna trepki, skrzypce i konie na biegunach.
Słomka po mamie
Kiedy Marianna miała dziesięć lat, chodziła z rodzicami i rodzeństwem w pole. Kiedy odpoczywali i jedli śniadanie, mama ucinała sierpem słomę i plotła. Najlepsza była słoma żytnia i najlepiej, jeśli nie widziała za dużo deszczu. Woda nie służy słomkom, dlatego takie lato, jak to ostatnie, to dla plecionkarzy i pająkarzy raj.
Z jednego wyjścia w pole mama przynosiła a to koszyczek, a to kapelusik. A Marianna nawet nie pamięta, kiedy nauczyła się podstawowego słomianego splotu. W trakcie rozmowy przekonuje, że to dziecinnie proste i wyciąga namoczone wcześniej słomki, żeby to udowodnić.
– O, widzi pani? Bierze się dwie słomki, zawija jedną w połowie drugiej i potem przekłada z zewnątrz do środka. I takie ząbeczki wychodzą – próbuje tłumaczyć niby prostą, a dla mnie arcytrudną sztukę.
- Taki pająk to przynajmniej tydzień siedzenia po kilka godzin dziennie. Ale widok wirującej konstrukcji wynagradza trud
Słomki dosłownie migają jej między palcami. Minuta i w rękach materializuje się jej geometryczny słomiany warkocz. Jest podstawowym budulcem wszystkiego, co słomkowe. Z niego powstaje i kapelusz, i kosz, i każdy inny kształt.