StoryEditorZdrowie

Ile i jakie "E" są w żywności, którą jemy?

18.01.2019., 15:01h
„Dziecko, widziałaś, ile to ma E?!”. Takie komunikaty słychać z ust matek, kiedy ich pociechy z satysfakcją wkładają do koszyka mające poprawić nastrój przekąski: chipsy, batony, żelki, czy wymyślne smarowidła z półek z tak ostatnio modnymi amerykańskimi słodyczami.

Jedna litera - sporo zamieszania

O co chodzi z „E” i dlaczego tak zaprząta głowy bardziej świadomych konsumentów? Mówiąc w skrócie: to dodatki do żywności. Zajęła się nimi ostatnio Najwyższa Izba Kontroli. Od kilku dni głośno jest o raporcie NIK „Nadzór nad stosowaniem dodatków do żywności”.

Lubimy gładkie

Dodatek do żywności to substancja chemiczna (sztucznego albo też naturalnego pochodzenia), którą dodaje się do żywności, żeby zmienić albo poprawić jej walory. Najczęściej – żeby zachować aromat albo wzmocnić smak. Ale też by przedłużyć trwałość produktowi, zmienić jego konsystencję (np. zagęścić) albo zemulgować, czyli produktowi, w którym składniki mogą się rozwarstwiać, zapewnić jednolitą strukturę. Tak się dzieje chociażby w przypadku mleka kokosowego. W tym bez dodatku emulgatora znajdziemy po pewnym czasie wytrącony tłuszcz.
To oczywiście zdrowa i naturalna reakcja, ale my, konsumenci, lubimy gładkość i jednorodność, dlatego do mleczka kokosowego, majonezu, lodów i dziesiątek innych produktów dodawane są emulgatory.

E, bo europejskie

Czy dodatki do żywności to wymysł ostatnich dekad? Absolutnie nie. Pewne dodatki ludzkość stosuje z powodzeniem od stuleci. Choćby robiąc pikle z użyciem octu albo soląc czy słodząc produkty dla ich większej trwałości. Tak, tak, sól to także dodatek do żywności.

A dlaczego „E”? „E”, ponieważ „Europa”. Tak się umówiliśmy na kontynencie, że dodatkom, które dopuszczone są na terenie Unii Europejskiej i państw wchodzących w skład Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu, nadajemy kody z literą „E” i liczbą.



  • Kupiłeś na przekąskę sałatkę warzywną? A może raczysz się świeżo sparzoną śląską z dyskontu? W pierwszym daniu masz 12 dodatków do żywności, a w kiełbasie – czasem i 19

Czy słusznie boimy się piątej litery alfabetu w produktach? Z „E” jest trochę jak z dynamitem. Może służyć, może też szkodzić. Tak też jest z dodatkami do żywności. Wiele z owych „E” to po prostu naturalnie występujące w owocach i warzywach barwniki i inne składniki chemiczne, ale też witaminy czy antybiotyki. A część to substancje wyprodukowane przez człowieka. W obu kategoriach znajdziemy takie, które mogą być dla zdrowia szkodliwe, te, które są obojętne, i takie, które nam po prostu służą.

Co na to raport?

Na samym początku raportu NIK znajdujemy informację o tym, że przeciętny konsument spożywa w ciągu roku około 2 kg dodatków. Co do tej liczby pojawiło się już wiele pytań i kontrowersji. To wyliczenie statystyczne, uwzględniające wagę konsumowanych w ciągu roku produktów i średnią zawartość w nich dodatków. Nie to jednak jest problemem, że 2 kg, bo przecież część tej masy to substancje takie, jak choćby witamina C. Raport zwraca raczej uwagę na to, że inspekcje w Polsce nie badają zgodności opisów na etykietach z rzeczywistą zawartością tych substancji w produktach. Co więcej, kontroluje się u nas poziom dodatków w konkretnym produkcie. Nie ma jednak procedur, które kontrolowałyby skumulowaną ich ilość w całodziennej naszej diecie.

W jednym jogurcie czy wędlinie poziom jakiegoś „E” jest zgodny z normą. Ale ile danego dnia spożyliśmy jogurtów, kiełbas i napojów smakowych? Nad tymi normami nikt nie panuje. Tymczasem może dochodzić nie tylko do kumulacji, ale i niebezpiecznych dla zdrowia interakcji, np. dodatków z niektórymi lekami.

Żywność pełna dodatków

Czy jest o co podnosić larum? Zdaniem NIK-u tak, ponieważ dieta przeciętnego konsumenta w Polsce, podobnie jak w innych krajach rozwiniętych, składa się aż w 70% z żywności przetworzonej w warunkach przemysłowych, czyli zawierającej dodatki do żywności. Takich substancji nie ma prawa być tylko w kilku produktach. Są nimi: żywność nieprzetworzona, miód, masło, mleko pasteryzowane i sterylizowane, naturalna woda mineralna, kawa i herbata liściasta. W Europie do stosowania zostało dopuszczonych 330 dodatków, ale ponad 200 z nich objętych jest limitem ilościowym.

Nie znajdziemy już tam jednak choćby barwnika E128, który służył do barwienia mięsa. Ograniczono natomiast stosowanie trzech innych barwników: E104, E110 i E124. Obniżono ich dzienne akceptowane spożycie. Tego pierwszego – aż dwudziestokrotnie. Wycofano też dopuszczenie barwników w niektórych produktach, np. w pieczywie cukierniczym i wyrobach ciastkarskich, lodach czy przekąskach typu snack.

Najwyższa Izba Kontroli sprawdziła też oznakowania produktów spożywczych. Poddała kontroli 501 wyrobów. I tylko w 54 nie było substancji dodatkowych. Jak czytamy w raporcie: „...W pozostałych 447 producenci zadeklarowali użycie 132 substancji dodatkowych ponad 2 tys. razy. Statystycznie więc na produkt przypadało pięć dodatków do żywności...”.

Ale wiemy już, że w jednej porcji śniadaniowej albo obiadowej może być ich znacznie więcej. Gdzie? Choćby w takiej sałatce warzywnej ze śledziem i groszkiem. Tam stwierdzono 12 substancji dodatkowych. Rekord pobiła kiełbasa śląska. Dodatków w niej znaleziono aż 19.

Przede wszystkim dzieci!

Najwyższa Izba Kontroli zasymulowała też hipotetyczną dzienną dietę statystycznego Polaka. Taką, w której znajdują się posiłki przygotowywane przez nas, ale i wykorzystujące gotowe produkty, tak „niewinne”, jak jogurt owocowy czy drożdżówka. W takim dziennym menu może pojawić się aż 85 dodatków do żywności. Każdy z nich z osobna uznany jest za bezpieczny lub mało szkodliwy. Ale w połączeniu z innym artykułem spożywczym może przestać być obojętny dla zdrowia. A tego w Polsce się nie bada. Jak podkreśla NIK, najbardziej narażone na działanie substancji dodatkowych – ze względu na niższą masę i upodobania smakowe – są dzieci w wieku do 10 lat. Najwięcej barwników i konserwantów jest bowiem w ciastach, aromatyzowanych napojach, lodach czy parówkach. 



  • Żywności z tzw. dodatkowymi substancjami zjadamy niemało wszyscy, ale najbardziej narażone na ich działanie są dzieci. Lubią nafaszerowane nimi ciasta, lody i napoje, ale też parówki

Izba powołuje się na badania Instytutu Żywności i Żywienia. Wynika z nich, że spożycie kwasu sorbowego i sorbinianów – dodawanych do ciast, przetworów warzywnych, pieczywa i aromatyzowanych napojów – w grupie dzieci 4–10 lat – wynosiło 291% akceptowanego dziennego spożycia. A u 5% dzieci i młodzieży w wieku od roku do 17 lat konsumpcja tych substancji wynosiła aż 681%. Azotynów w wędlinach, parówkach i peklowanym mięsie najmłodsi jedzą ponad 160% dopuszczalnego limitu, a u co dwudziestego dziecka w wieku 1–3 przekroczenie normy wynosi aż 562%.

Karolina Kasperek
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
19. kwiecień 2024 13:23