StoryEditorżycie wsi

Niezwykła historia czadecckich górali

10.09.2021., 10:09h
Kiedy wyjeżdżali z Polski, tam czekała ich zupełnie obca ziemia. Obczyzna stała się ich drugą ojczyzną. A potem powrócili do tej pierwszej, która stała się ich trzecią. Górali czadeckich i ich niezwykłe wędrówki i zwyczaje poznawaliśmy w rozmowie z zespołem „Dawidenka” w Koźlicach pod Głogowem.

Górale z Czadca wyjeżdżali d o Bukowiny

Czadca leży dziś na Słowacji. Z Czadcy byli nasi pradziadowie. Byli góralami. Około dwustu lat temu Czadca leżała na terenie Austro-Węgier. Pod koniec XIX wieku rodzice nie mieli już czym obdzielać dzieci. Gospodarstwa dzieliło się i dzieliło. W końcu zrobiło się bardzo ciasno, a ludzie żyli na skrawkach ziemi. Cesarz dał im możliwość wyjazdu na Bukowinę (kraina w dzisiejszej północnej Rumunii – przyp. red.) i budowania się bez podatku. Dostawali też większe kawałki ziemi. I wielu z naszych przodków skorzystało z tej szansy – opowiada Emilia Maślak, koźliczanka, której dziadkowie wyjechali na Bukowinę, i szefowa Zespołu Górali Czadeckich „Dawidenka”.

Rozmawiamy w wiejskiej świetlicy, w której kilka koleżanek Emilii pracowicie plecie wieniec dożynkowy. Emilii towarzyszy Maciej, 73-latek, najstarszy dziś członek zespołu, i Marzena. Mamy trochę czasu, zanim na próbę tańca zejdzie się spora grupa koźliczan.

Z Bukowiny tuż po wojnie wrócili dziadkowie Macieja, dziadkowie Emilii, teściowie Marzeny. Wszyscy urodzili się na obczyźnie, na którą wyjeżdżali ich rodzice i dziadowie. Na Bukowinę jechało się z kilkoma skrzyniami i właściwie pod gołe niebo. Do Czerniowiec, dzisiejszego Tereblecza, Nowego Sołońca.

Nasi przodkowie wyjechali do już istniejącej miejscowości – do Tereblecza. Tam budowali jedynie swoje domy. Ale wielu górali czadeckich przyjeżdżało na gołą ziemię i zakładało osady od zera – mówią Maciej i Emilia i dodają, że dziś, na terenie już Rumunii i Ukrainy, część mieszkańców tych miejscowości stanowią Polacy.

Górale czadeccy mają kilka ojczyzn

Czy kiedy wyjeżdżali z Czadcy, jechali bardziej ze smutkiem, czy z nadzieją? Emilia mówi, że z nadzieją. Że wreszcie będzie ziemia, dom. Mówię, że zostawiali przecież ojcowiznę.

Trudno! Kiedy wracali po wojnie do Polski, też zostawiali wszystko na Bukowinie. To na Bukowinie też już było jakoś „ich”. I znów musieli zostawić. I żeby było jeszcze zawilej, kiedy wracali do Polski, to zwykle nie na ojcowizny na Żywiecczyźnie, nie do Czadcy, tylko w większości na Dolny Śląsk. A ci, którzy wrócili do rodzinnych miejscowości, dowiadywali się, że one już nie są ani austro-węgierskie, ani polskie, tylko słowackie, choć wyjeżdżali z wioski pod zaborem, ale polskiej. Po wojnie przyjeżdżali na Bukowinę tzw. agitatorzy. Polski mówił: „Wracajcie do Polski, jesteście Polakami!”, a słowacki przekonywał: „Wracajcie na Słowację! Jesteście Słowakami, bo wasza Czadca na Słowacji!”. Właściwie więc górale czadeccy mają czasem po trzy, cztery ojczyzny – zastanawia się nad zawiłymi losami swoich przodków Emilia.

W 1996 roku pojechałem z ojcem na Bukowinę. Chciał zobaczyć to miejsce. Mieszkali w Wołczyńcu, zwanym też Owczyńcem. Stały tam tylko dwa domy. Wszystko inne zrównane z ziemią... przepraszam... – Wzruszenie nie pozwala Maciejowi dokończyć zdania.

Górale czadeccy, czyli dziś koźliczanie, a dawniej Bukowińczycy, mieszkańcy Czadcy. Obywatele Polski, Austro-Węgier, Słowacji. To wszystko stanowi o ich niezwykłym bogactwie

  • Górale czadeccy, czyli dziś koźliczanie, a dawniej Bukowińczycy, mieszkańcy Czadcy. Obywatele Polski, Austro-Węgier, Słowacji. To wszystko stanowi o ich niezwykłym bogactwie

Od sąsiada i język, i dania

W Nowym Owczyńcu, w Terebleczu, żyli obok siebie Polacy, ukraińscy górale, zwani Rusnokami, Węgrzy, Rumuni, Żydzi. Katolicy i prawosławni. Pożyczali sobie sól, cukier, chleb, zapraszali się wzajemnie.

Nasi przodkowie na tej Bukowinie mieli tradycję, którą my kultywujemy do dzisiaj: na Trzech Króli, kiedy prawosławni mieli Wigilię, gotowali dzieciom pszenicę na słodko, czyli kutię. Choć nie nazywaliśmy tego nigdy kutią. Po to, żeby polskie dzieci nie zazdrościły wtedy prawosławnym. I był też zwyczaj rzucania tą pszenicą do sufitu, do powały. Tak się wróżyło. Jeśli choć odrobina się przykleiła, wróżyło to dobre plony. Jeśli nic, to rok miał być kiepski. Rzut był tylko jeden, nie można było powtórzyć – opowiadają.

Z Bukowiny dziadowie przywieźli na Dolny Śląsk całą tamtejszą kulturę. Niby polską, ale poddawaną przez kilkadziesiąt lat wielu wpływom, co czyniło ją oryginalną i ciekawą. Ale nie wyłącznie taką.

– „Przywieźli ze sobą” Bukowinę. My, wychowywani w ich domach, byliśmy „inni”. Kiedy poszliśmy do szkoły, dzieci z innych wiosek śmiały się z nas, wyzywały od Rumunów. Nasi rodzice rzeczywiście nie potrafili mówić poprawną polszczyzną. Mówili gwarą z bukowińskimi naleciałościami, ale też trochę śląskimi i góralskimi. Znali za to rumuński, ukraiński i niemiecki. Ale nie chcieli nas uczyć tych języków. Czuli, że za dużo upokorzeń w nich przeżyli. A kiedy chcieli, żeby dzieci nie wiedziały, o czym plotkują, przechodzili na rumuński – opowiada Emilia i dodaje, że dziś w Nowym Sołońcu w polskich rodzinach, które za sąsiadów mają Rumunów, dzieci mówią zwykle oboma językami.

Kultura i tradycja górali czadeckich

„Czadeckie” dzieci i dorośli odróżniali się strojem, który nie przypominał góralskiego i stanowił barwny wyjątek w szukających przez lata swojej tożsamości przesiedleńczych wioskach tzw. Ziem Odzyskanych. Nosili kwieciste spódnice, nawiązujące stylem do folkloru żywieckiego, ale przykrywali je prostymi, ołówkowymi wręcz, białymi zapaskami, co zbliżało ich w formach do sylwetek charakterystycznych dla Ukrainy i krajów bałkańskich. Ale mieli też charakterystyczne menu. Z wszechobecną mamałygą.

Na Bukowinie było dużo kukurydzy. Tam to narodowa potrawa. I kiedy nasi dziadkowie przyjechali po wojnie, każdy uprawiał przynajmniej pół hektara kukurydzy. Na mamałygę gotuje się wodę z solą, a potem sypie kaszę kukurydzianą. Trzeba szybko mieszać. I kiedy już zgęstnieje – musi robić tak „puff, puff, puff” – garnek, najlepiej, żeby był z wklęsłym dnem, odwraca się i wyrzuca stężałą masę. Ona ma formę babki. Ja daję troszeczkę masła. Świetnie nadaje się jako wkładka do zupy z fasoli. Albo maczana w sosie ze smażonego mięsa. Albo z truskawkami i śmietaną czy z móździejem. To jajka gotowane, pokrojone drobno z dużą ilością czosnku i wymieszane ze śmietaną – opowiada Emilia.

Czas powiedzieć o „Dawidence”. To zespół, który koźliczanie utworzyli w 1985 roku. Maciej i Emilia zaczynali w nim jako bardzo młodzi ludzie. Dziś tworzą go dzieci, młodzież, ich rodzice, dziadkowie, ale też kilkulatki. Na próby przychodzą młode mamy z kilkumiesięcznymi berbeciami na rękach.

Rozmawiamy, czekając na członków zespołu, którzy mają się zejść na wieczorną próbę. Emilia intonuje „Hej, prede dźwirni rokita...”. Piosenkę o dziewczynie, na której „kwiotek” połakomił się Janek. Większość piosenek, które wydali w tomiku „Bukowińskie śpiwanki”, jest o miłości. Tej do człowieka, i tej do krainy dzieciństwa. Górale czadeccy śpiewają w nich o bukowińskich bukach, terebleckich lasach i dolinie Seretu.

Kiedy do naszej rozmowy dołącza Janusz, jeden z członków zespołu, dowiaduję się, że śpiwanki to pieś­ni wielogłosowe. W dwugłosie z Emilią potrafią porwać z koźlickiej świetlicy do bukowińskich jaworów, do potoków, do pagórków. A chwilę później porywają siebie nawzajem do tańca. Już formują koło i ruszają w szaleńczy kołowrót. To dawidenka.

– Dawidenkę tańczy się po kole. Nasi rodzice przywieźli ze sobą ten taniec z Bukowiny. Tańczono go na weselach, chrzcinach, imieninach. Kiedy byłam dzieckiem, bardzo mi się podobało to tańczenie po kole. Kiedy tworzyliśmy zespół, miałam takie marzenie, żeby nosił nazwę od tańca. Poszłam z pytaniem do mojego stryja, a ojca Macieja. Wyraził zgodę i byliśmy szczęśliwi – wyjaśnia Emilia.

W tańcu nie ma znaczenia, kto uczeń, kto emeryt, kto w dresie, a kto w garniturze. Pląsają wszyscy w romankucy, podbijance, syrbie, sztajerze, trojaku, grożonym. Wszystko po kole. Będą w nim za miesiąc wirować na scenie Bukowińskich Spotkań w Jastrowiu, gdzie spotykają się na przeglądzie twórczości zespoły tworzone przez potomków przesiedleńców z Bukowiny.

Może wychylą tam kieliszeczek afiniaty, w której specjalizuje się Emilia.

Afyny to po bukowińsku, czyli w naszej gwarze, jagody leśne. To nalewka na jagodach, mocna – wyjaśnia Emilia i jakoś naturalnie z mowy przechodzi w śpiew, który koresponduje z afiniatą. Janusz wtóruje drugim głosem i już płynie rzewne „Sto lat”. Najpierw po rumuńsku, potem po ukraińsku. Bo górale czadeccy we krwi mają pokonywanie granic albo raczej ich nie dostrzegają.

„Dawidenka” dumna jest ze swoich strojów, w których widać i Żywiecczyznę, i wpływy kultury terenów położonych na południe od Polski

  • „Dawidenka” dumna jest ze swoich strojów, w których widać i Żywiecczyznę, i wpływy kultury terenów położonych na południe od Polski

Na próbach zespołu pojawiają się nastolatkowie, a nawet kilkumiesięczne dzieci. Te drugie pierwsze kroki stawiają już po pół roku

  • Na próbach zespołu pojawiają się nastolatkowie, a nawet kilkumiesięczne dzieci. Te drugie pierwsze kroki stawiają już po pół roku



Karolina Kasperek
Zdjęcie: Karolina Kasperek, Grażyna Myślińska

Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
25. kwiecień 2024 16:53