StoryEditorInterwencja

Komornik puka do drzwi, chce odebrać dom i samochód

12.06.2014., 12:06h
– Jak mamy dowieźć chore dziecko do szkoły, na rehabilitację i do lekarza? Mieszkamy we wsi oddalonej kilkanaście kilometrów od miasta. Tam jest szkoła i przychodnia – zastanawia się pani Jola, która wraz z rodziną boryka się z komornikiem. Niedawno zajął on samochód służący do transportu niepełnosprawnej córki. Lada dzień może zabrać dom.  

Po klęsce suszy, czternaście lat temu bank za długi przejął gospodarstwo Jolanty i Władysława Pawłowiczów, które odziedziczyli po rodzicach męża Władysława. A byli dobrymi gospodarzami. Jakby tego było mało, u najmłodszego dziecka lekarze stwierdzili w mózgu nieoperacyjną torbiel pajęczynówki. 16-letnia dziś Oktawia jest dzieckiem niepełnosprawnym nie tylko intelektualnie, ale i fizycznie. Jej mama dostaje na nią zasiłek opiekuńczy. Liczy na to, że dzięki protestowi podobnych do niej rodziców, od maja będzie miała o 400 złotych więcej na miesiąc. To w tej chwili jedyne źródło dochodu rodziny Pawłowiczów ze wsi Kołczygłowy. Pan Władysław jest na bezrobociu. Nie ma jednak prawa do zasiłku. Gdy dowiedzieli się o chorobie córki, nie mieli głowy, by zająć się innymi sprawami. Po latach do ich domu zapukał komornik. Chciał zająć samochód niepełnosprawnej córki kupiony z dotacją z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. A później pozbawić ich dachu nad głową – domu. 

Hossa i bessa 

Przez dekadę rodzina Pawłowiczów prowadziła wzorowe, ponad 100-hektarowe gospodarstwo rolne w Wierszynie (gm. Kołczygłowy pod Słupskiem). Pan Władysław 12 ha odziedziczył po rodzicach, repatriantach ze Wschodu. Resztę pól dzierżawił. Specjalizował się w uprawie warzyw. 

– W najlepszych latach miałem po 80 ton marchwi z hektara – wspomina, kiedyś majętny gospodarz dziś bezrobotny. Na co dzień działał w kółkach rolniczych. Szkolił innych rolników. Uczył ich jak wypełniać wnioski na unijne dotacje. Nie mógł się doczekać kiedy Polska wstąpi do Unii. Miał związane z tym plany. Chciał rozwijać gospodarstwo. Inwestował w ziemię. W 1998 roku w BGŻ wziął kredyt na ciągnik (Ursus 3512). Wówczas stać go było na rzetelną spłatę. 

Jego żona Jolanta, choć zajmowała się czwórką dzieci miała też czas na pracę zarówno zawodową, jak i społeczną. W 1997 r. startowała do sejmu z listy AWS. A w sklepiku, który stał na ich posesji w Kołczygłowach sprzedawała lody i gofry. Z czasem chcieli i ten biznes rozkręcić. Po drugiej stronie domu miał stanąć sklep spożywczy. Dziś niedokończona inwestycja przypomina czasy prosperity. 

Jak to się stało, że ciężko pracujące na gospodarstwie małżeństwo popadło w długi? I jest nękane przez komornika?

Gospodarstwo
pod młotek 

W 2000 r. w czasie jednej z najdotkliwszych susz ostatnich lat w Polsce, w gminie Kołczygłowy żywioł pokonał 47 rolników. Ofiarą klęski padło też gospodarstwo Pawłowiczów w Wierszynie.

– Zamiast 80 zebrałem po pół tony marchwi z hektara. Komisja oszacowała straty na 50 tys. złotych – wyjaśnia Pawłowicz. Zaczął się starać o kredyt klęskowy na preferencyjnych warunkach. Chciał za te pieniądze spłacić wierzycieli m.in. opłacić faktury za nasiona, nawozy i środki ochrony roślin.

– Bez kredytu nie dałbym rady. Wierzyciele chcieli swoje pieniądze. Żeby przyspieszyć procedurę pojechałem do oddziału banku do Koszalina. Złożyłem wniosek. I czekałem. Wniosek miał być rozpatrzony do końca grudnia 2000 roku – wspomina Pawłowicz, który nie umie się pogodzić ze swoją obecną sytuacją życiową.

Kredytu nie dostał. Był jedynym spośród 47 rolników, któremu bank odmówił. Dlaczego? Tego do dziś nie wie. Nie miał pieniędzy na raty za ciągnik, więc przestał płacić. Bank upomniał się o swoje. Naciskali też inni wierzyciele.

Jakby tego było mało, z dnia na dzień SGB, bank, w którym mieli otwartą linię kredytową wypowiedział im umowę. Musieli oddać ponad 100 tys. złotych.

– Skąd miałem wziąć takie pieniądze. Chciałem odroczenia spłaty. Bo przecież wiedzieli, że zbiory miałem marne, a gospodarstwo było naszym głównym źródłem dochodów – opowiada rozżalony bezdusznością banku pan Władysław.

Ofiary skargi pauliańskiej 

Pawłowiczowie nie mogli nadal spać spokojnie. Sen z powiek spędzał im kolejny problem. 

– Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że umowa notarialna była sporządzona jednostronnie z korzyścią dla banku. Nie uwzględniała naszych sugestii co do spłaty innych naszych zobowiązań, np. nadal mieliśmy kredyt na ciągnik wzięty w BGŻ. Choć bank zabrał już obciążoną kredytem maszynę. Bank miał też spłacić nasze długi zaciągnięte u rodziny – wyjaśnia Pawłowicz, który czuł się przymuszony do podpisania umowy notarialnej. Oczekiwania pana Władysława rozminęły się z rzeczywistością. Gdy dziś czyta akt notarialny staje się dla niego jasne, że jego postulaty nie zostały spełnione. 

Sytuacja zadłużonej rodziny stawała się coraz trudniejsza. Wierzyciele przyparli Pawłowiczów do ściany. Żyli bez prądu i wody. 

– Żeby umyć niepełnosprawną córkę przynosiłem wodę w butelkach z kranu na pobliskim cmentarzu – opowiada Władysław. 

Trudno im się dziwić, że postanowili ratować resztki majątku za wszelką cenę. Dom w Kołczygłowach, w którym mieszkają do dziś, przepisali na Magdalenę, starszą siostrę Oktawii. Gospodarstwo po rodzicach wraz ze znajdującym się tam domem otrzymał ich syn. Działo się to w lipcu i sierpniu 2001 r. 

Gdy bank BGŻ się o tym dowiedział, złożył na nich w sądzie tzw. skargę pauliańską. Zarzucił im, że wiedząc o grożącej licytacji przepisali nieruchomości na syna i córkę. Sąd Rejonowy w Bytowie uznał skargę banku za zasadną i 24 października 2002 r. skazał zaocznie małżonków. Musieli przez osiem miesięcy pracować po 20 godzin miesięcznie na rzecz urzędu gminy. 

Zadłużona rodzina ugięła się pod presją. Zgodziła się na przejęcie przez Spółdzielczą Grupę Bankową gospodarstwa wraz z domem po dziadkach. Rodzice, syn oraz przedstawiciele banku podpisali umowę notarialną w listopadzie 2003 r. Tak przepadła ojcowizna i dorobek całego życia. Umowa opiewała na 117 tys. złotych.

– Mam poczucie, że oddałem gospodarstwo za bezcen. W przeliczeniu wychodzi, że hektar ziemi wart był dla banku zaledwie 10 tys. zł – żali się pan Władysław, który myślał, że to przejęcie załatwi sprawę.

– Obiecywano nam, że nie będziemy już nic nikomu winni. A syn będzie zarządzał gospodarstwem. Mieszkał w domu po dziadkach. Liczyłem na to, że z czasem uda nam się odzyskać ziemię – wspomina pan Władysław. – Nie udało się. Policja pod nieobecność syna w domu wymieniła zamki. A dobytek wystawiła na podwórze – opowiada Pawłowicz. Gospodarstwo poszło pod młotek. Bank je sprzedał. Pawłowiczowie nie mieli już szans na jego odzyskanie. 

Władysławowi Pawłowiczowi po przejęciu przez bank gospodarstwa wydawało się, że może spać spokojnie. Po dziesięciu latach, w 2013 r., o resztę należności za dawno zlicytowany ciągnik upomniał się BGŻ. Wcześniej domagał się kary za przepisanie domu na córkę a gospodarstwa na syna. Nie mogąc odzyskać swoich pieniędzy, wysłał po należność komornika. Ten chciał zabrać samochód. A gdy mu się nie udało, wszedł na hipotekę nieruchomości w Kołczygłowach. Już kilka razy ogłaszano jej licytację. 

– Na szczęście dla nas, nikt się nie zgłosił. Bo gdzie byśmy się z rodziną podziali, gdyby zabrali nam ostatni dach nad głową – martwi się pani Jola, która w tej chwili jest jedynym żywicielem rodziny. Ma zasiłek opiekuńczy na córkę, a pan Władysław ima się każdego zajęcia, by związać koniec z końcem. Nie ma pomysłu, jak i gdzie zarobić pieniądze. Przestali z żoną spać spokojnie. Wiedzą, że w każdej chwili komornik znów może zapukać do ich drzwi.

Dorota Słomczyńska

 
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
12. grudzień 2024 01:39