W
ieczór lub popołudnie. Karnawał, ale i inne pory roku. Wiejska remiza lub świetlica. A w nich pary wirujące w rytm płynącego mazurka czy bardziej rwanego oberka. Nie żadne tam zawodowe tandemy. W wiejskich klubach tańca, działających głównie w okolicach Radomia i Łodzi, tańczą kobiety, które chwilę wcześniej skończyły obrządek, i mężczyźni, którzy właśnie sprawdzili, czy kłos już dojrzał. Ich wnuczki, które zdążyły zobaczyć już kawał świata, i wnukowie jeżdżący najnowocześniejszymi ciągnikami. Idą tam nie od święta, ale tak, jak chodzi się na zabawę – kiedy przyjdzie ochota, a czas pozwoli. Bo dziś oberkowe tupanie to nie obciach, a zaszczyt i sama radość. Zwłaszcza, że w wielu takich miejscach do tańca przygrywają wiekowi już nestorzy ludowej muzyki tanecznej – skrzypkowie, harmoniści i bębniści wraz ze swoimi uczniami z miasta.
Bez tańca nie było życia
Na wsiach przez całe dekady życie odmierzały urodziny, wesela, chrzciny i pogrzeby, a między nimi wszystkie ważne dni roku liturgicznego. Ważne rytuały nie mogły obyć się bez dźwięków. Towarzysząca im muzyka leczniczo kanalizowała emocje, dawała upust tym pozytywnym i integrowała całe społeczności. Taką jej funkcją zafascynował się lata temu prof. Andrzej Bieńkowski – etnograf. Dziś jest jednym z motorów machiny przywracającej ludowemu graniu do tańca godność i należyte miejsce. O dawnych mistrzach wie niemal wszystko.
– Mistrzowie działający przed wojną byli zawodowymi muzykantami, którzy tylko z tego żyli. Jeśli mieli gospodarkę, to działkę przyzagrodową – ze świnką i swoimi kartoflami. Byli samoukami, nie znali nut, ale one i tak na wiele by się nie zdały. Bo to, co grali na weselach, to były improwizacje inspirowane regionalnymi melodiami. Uczyli się u starych mistrzów, terminowali u nich, w zamian za to pomagali w gospodarstwie czy przez rok pasali krowy – opowiada profesor Bieńkowski.
Po wojnie zmiany polityczno-gospodarcze sprawiły, że z muzykowania nie dało się już utrzymać rodziny. Kunszt, angażowany już tylko od okazji do okazji, przechodził jakby w stan spoczynku. Budzony był czasem przez najmłodsze pokolenie. Pamięta to jedna z mieszkanek Radomszczyzny, dziś będącej matecznikiem wiejskich klubów tańca.
– W szkole uczono nas tańcować. Nauczyciele mówili, że jak mama i tata lubią tańczyć, to i dzieci będą potrafiły. A my lubiliśmy, spotykaliśmy się na „muzykach”. Chłopocki przychodziły, we wtorek była muzyka, w czwartek, w sobotę i niedzielę. Trochę my poprzędli, trochę pierze podarli, potem kądziele pod stół, gęsi na jajkach siedziały, a my hulali! W każdej chałupie była muzyka! Jeden dzień u jednych, drugi u drugich. Chłopaki przychodziły do swoich dziewczyn, a potem i zaręczyny z tego były. A muzykanci dostawali trochę jajek za granie – opowiada Barbara Kietlińska, śpiewaczka i tancerka ludowa z Gałek Rusinowskich pod Radomiem.
W Polsce centralnej kapelę tworzyli zwykle skrzypek, harmonista i bębnista lub basista. Bas to instrument przypominający wiolonczelę, wygrywał jedynie rytm, choć w tonacji, którą nadawały skrzypce. Melodią zajmowały się skrzypce, często będące dobrze wykonanym lutniczym sprzętem. Andrzej Bieńkowski jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku nagrywał muzykantów grających na filharmonicznych skrzypcach. A melodie, które na nich wygrywali – oberki, mazurki – płynęły prosto z serca. Były czymś naturalnym, nieudawanym, niedającym się powtórzyć w każdym kolejnym wykonaniu. Ten sam mazurek grany przez kogoś innego tę samą miał tylko nazwę. Ale zawsze też uruchamiał najbardziej pierwotne uczucia i odwoływał się do nich. Dlatego muzyka porywała do tańca natychmiast i wszystkich.
– To nie była, nie jest muzyka do słuchania. Do niej się tańczy i to cały czas. W wiejskich klubach mało kto podpiera ściany – dodaje etnograf.
Jak ozdobić mazurka
Dzięki niemu z cienia wyszli tacy twórcy, jak Piotr Gaca czy Jan Kmita spod Radomia. Od nich dziś mogą uczyć się młodzi, odwiedzający coraz częściej wieś w poszukiwaniu muzyki tradycyjnej. Odkrywają w niej coś uniwersalnego, coś, co potrafi łączyć generacje i ludzi bez względu na wykształcenie i miejsce zamieszkania. Ludowe frazy mają taką moc, a jej skutki można było oglądać w wielu miejskich klubach lata temu, kiedy w kinach królował film „Underground” Emira Kusturicy. Słynny „Kałasznikow”, pochodzący ze skomponowanej na kanwie ludowych rytmów i melodii ścieżki dźwiękowej, porywał do tańca najbardziej „nietanecznych”. Tak dzieje się i dziś w wiejskich klubach tańca, między innymi dzięki ludziom takim, jak Mateusz Niwiński, etnograf i dziś już skrzypek.
– W wielu miastach w Polsce działają inicjatywy promujące muzykę wiejską w miastach – Pograjka Łódzka czy Radomska Inicjatywa Oberkowa. Ale te same środowiska przyjeżdżają na wieś i wspierają ruch wiejskich klubów tańca. Koncepcja jest taka, żeby lokalne społeczności spotykały się przy muzyce, która wyrasta z ich tradycji. Te zabawy wiejskie od lat odgrywały rolę integrującą. Ale też ta muzyka dawała wszystkim możliwość uczestniczenia. Bo nie było tam podziału na artystów i odbiorców. Każdy, kto ruszał do tańca, współtworzył wydarzenie. Dziś, kiedy ludzie w Wygnanowie, Wirze czy Nieznamierowicach dowiadują się o zabawie, przeorganizowują dla niej plany. Są nawet całe grupy, które jeżdżą po wsiach, by móc tańczyć częściej – opowiada 33-letni Mateusz Niwiński.
Siedem lat temu zainteresował się transowymi rytmami oberków i mazurków i pierwszy raz chwycił za skrzypce. Uczy się od najstarszych i najlepszych – wiekowych muzykantów ludowych, m.in. od 90-letniego Piotra Gacy, doskonaląc się także w grze do tańca. To nauka polegająca na graniu ze słuchu i naśladowaniu maniery mistrza. Poznaje tajniki ozdabiania mazurków, czyli urozmaicania powtarzalnych fraz nowymi dźwiękami i zmodyfikowanym rytmem. Dziś do tańca grywa i w mieście, i na wsi.
W Wygnanowie właśnie szykuje się zabawa z okazji kusoków. To zabawa w kusy wtorek, czyli ostatni dzień karnawału, zwany też ostatkami, zapustami czy podkoziołkiem. Radosnego tupania już nie może się doczekać Andrzej Jurkowski – drobny przedsiębiorca z Wygnanowa i od lat ambasador ludowej muzyki tanecznej. Zainwestował w miejscową świetlicę, która dziś jest wzorcowym wiejskim klubem tańca.
– Bez poleczki czy oberka po prostu nie ma zabawy. Ta część naszej kultury to jest coś wspaniałego! Jak dobrze, że profesor się tym kiedyś zainteresował. A ja lubię to po prostu, moja mama, urodzona w 1908 roku, oddychała tą muzyką. Nawet kiedy była bardzo chora, po cichu podśpiewywała te melodie – opowiada Jurkowski i jest pewny, że w genach tę muzykę mamy wszyscy.
Karolina Kasperek
Więcej informacji znaleźć można na profilu facebookowym Wiejskie Kluby Tańca oraz na stronach www.muzykatradycyjna.pl i www.akademiakolberga.pl