StoryEditorWiadomości rolnicze

Z Afryki w sielski Koziraj

12.06.2014., 12:06h
Za polską wsią można tęsknić długo i mocno. Zwłaszcza, jeśli tęskni się z bardzo daleka, np. z Czarnego Lądu. O tym, jak to jest przyjechać spod samego równika i osiąść na polskiej wsi, porozmawialiśmy z właścicielami jednego z wielkopolskich gospodarstw agroturystycznych.   

W Promnie, między morenowymi kotlinkami i pagórkami mieści się Koziraj. Tak nazwali swoje gospodarstwo Wanda i Ferdynand Szafrańscy. Nazwa nie od parady, bo w zagrodzie mieszka pięć dorosłych kóz i dwa koźlątka. Ale to miejsce to niebiańska przystań także dla innych stworzeń – pięćdziesięciu kur, dwóch kotów, czterech psów, a nawet trzmieli, dla których gospodarze zbudowali hotel. O sielskim życiu marzyli od lat, choć marzenie zrealizowali dopiero dekadę temu. Najpierw bowiem los rzucił ich aż pod równik. Jak się tam znaleźli? 

Równo pod równikiem

Wanda zaraz po studiach poznała starszego o 13 lat, dobrze zapowiadającego się doktora botaniki. 

– Fred znał francuski i marzył o podróżach. W 1978 r. Uniwersytet w Poznaniu poszukiwał naukowców do pracy w Afryce. Zdał egzamin i pojechał. Po roku dołączyłam do niego. Mieliśmy być tam tylko dwa lata, żeby zarobić na mieszkanie i samochód w Polsce. Tak się nam spodobało, że zostaliśmy na piętnaście – opowiada o sobie i mężu Wanda.

Zamieszkali w Kisangani w Zairze – Fred wykładał na tamtejszym uniwersytecie. Oboje mieli okazję poznawać życie nie tylko afrykańskiej metropolii, ale i wsi. Fred, jak sam mówi – „wdepnął w błoto”. Interesował się wtedy roślinnością błotną i opisał sześć nowych roślinnych zespołów wodno-błotnych. Odkrył też nową, nieznaną wówczas nauce roślinę. Tuż za ich domem stały murzyńskie lepianki – barwne, egzotyczne, ale w afrykańskiej wiosce nie mogliby mieszkać na stałe. 

Życie na zewnątrz, brak sztucznego światła i noc spadająca na świat w ciągu minut, bo na równiku dzień i noc trwają równo 12 godzin, to coś, w czym Europejczykowi trudno się odnaleźć. Polska wieś ze swoim zmrokiem, kiedy dym snuje się najpiękniej, wygrała, bo kiedy wrócili do kraju po piętnastu latach, niemal natychmiast zabrali się za szukanie ziemi gdzieś pod Poznaniem.

– Zawsze chcieliśmy wyjechać z Poznania. W Afryce mieliśmy świeże powietrze, dobrą wodę, naturę, a tu po powrocie do blokowiska zaczęliśmy się budzić z zapchanymi nosami. Syn na początku nie mył zębów, bo woda bardzo mu nie smakowała. A powrót z zadymionego centrum kończył się dla nas bólem głowy – opowiada gospodyni Koziegoraju. 

Z bagien na ugór

Fred nie chciał już pracować na uczelni. Los mu sprzyjał, bo wkrótce wygrał konkurs na wojewódzkiego konserwatora przyrody. W związku z pracą dużo jeździł w teren i łatwiej było mu szukać kawałka ziemi. W konkurencji odpadły leśniczówki w leśnej głuszy i urocze pastwiska – miało być bardzo wiejsko, ale nie dalej niż 30 kilometrów od miasta. Wybór padł na kawałek popegeerowskiej ziemi, ugór, na którym nie było nic poza przysłowiową kupą gruzu. W 2004 r. kupili trzy hektary, z resztek spółdzielnianych budynków zrobili skarpę i zabrali się za budowę siedliska. 

– Kupiliśmy projekt budynku gospodarczego, w którym na dole miały być boksy dla zwierząt, a na górze – siano. Ale nasz budowniczy powiedział: „Przecież nie będziecie tu krowy trzymać, a dla dwóch kózek po co wam tyle siana? Podniesiemy trochę dach i zrobimy pokoiki”. Tak powstał pierwszy dom, w którym dziś podejmujemy agroturystów. Dopiero po kilku latach stanął ten, w którym teraz rozmawiamy – wspomina Wanda.

Jak pojawiły się zwierzęta? Z prostego powodu – z samych emerytur nie utrzymaliby gospodarstwa. Ale była jeszcze jedna motywacja.

Żeby zdrowo żyć

–  Po to przeprowadziliśmy się na wieś, żeby żyć zdrowo. Dlatego wybór padł na kozę – daje wysokiej jakości mleko, sery i mięso – lepsze i bardziej wartościowe niż cielęcina. Mam klientki, które czekają na te kilka litrów mleka – uzasadnia swoje przywiązanie do wiejskiego życia Wanda. 

Z boksów wybiegają Finka, Gabi, Karola i Czarnula. Baśka jest trochę bardziej ospała, bo na dniach rodzi. A między nimi Franuś. Ale koziołka czeka los typowy dla hodowlanych stad – ich męska część przeznaczana jest na mięso. Mieszczuchom trudniej jest radzić sobie z koniecznością ubijania, problem z tym miał zwłaszcza brat gospodyni, który na stałe mieszka i pracuje w Kozimraju. Ludzie na wsi po to hodują, żeby zjeść – mówią do siebie i wtedy łatwiej jest godzić się ze stratą. 

Nie tylko kozy

Ale nie tylko kozy trzymają Szafrańskich na wsi. Jej zaletą jest też możliwość produkcji jajek i kurczaków. 

– Nie byle jakie, zielononóżki kuropatwiane. Bo okazało się, że mają mniej cholesterolu i zdrowsze mięso. Jedzą to, co da łąka, bo dawniej hodowano je na południu Polski w biednych gospodarstwach. Potrafią oddalić się od zagrody w poszukiwaniu pożywienia i wrócić – cieszą się gospodarze.

Zwierzaki „muszą zarobić na swoje jedzenie”, więc Szafrańscy sprzedają mleko, jaja czy kozią serwatkę, z której można ugotować wyśmienity żur. Sery, np. wyborny bundz, w którym specjalizuje się brat gospodyni, robią na własny użytek i częstują nim gości, także agroturystów. Ale prawdziwą dumą Wandy są nalewki, za które regularnie otrzymuje nagrody. Za trzy pierwszy raz w życiu zrobione trunki zajęła w 2008 r. pierwsze trzy miejsca na ogólnopolskim konkursie nalewek z parków krajobrazowych. Jeździ z nimi także na słynny Festiwal Smaku w Grucznie.

Szafrańscy twierdzą, że nie wolno rezygnować z marzeń bez względu na wiek i że są na to najlepszym dowodem. I że wieś może okazać się szczęśliwym przeznaczeniem także dla tych urodzonych w mieście.

Karolina KASPEREK

 
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
26. kwiecień 2024 11:01