StoryEditorRodzina

Płomienie odebrały im rodzinne gniazdo

29.11.2018., 18:11h
Wczoraj obchodzili znajome kąty, siadali w ulubionym fotelu, przeglądali może trochę przykurzone albumy ze zdjęciami. Teraz albumy pokryte są sadzą i nie pachną starością, tylko spalenizną. Długo nie da się jej wywabić. A obrazów pożogi z pamięci – chyba nigdy.
Musiałbym wsadzić sobie granat i rozerwać się na cztery części. Energetyka, ubezpieczalnia, burmistrz. Co chwilę ktoś pyta, jak pomóc – próbuje żartować Andrzej, kiedy siadam z nim i jego żoną Barbarą w świetlicy w Wydartowie. Żartobliwego tonu starcza na chwilę.

Widziała pani tę kupę worów? Ludzie przywożą, większość mówi, że mieli w rodzinie taki przypadek. Przed chwilą był pan z Krakowa. Wszedł, wręczył kopertę i uciekł – mówi już przez łzy Andrzej.

Żyli, jak wszyscy

Przed chwilą byli właścicielami małego gospodarstwa z przytulnym domem. Teraz z domu zostały szczątki ścian, sterta osmalonych belek i górka przetrawionego przez dym ziarna. Ze świetlicy, w której mieszkają teraz, jeżdżą na rumowisko pięć razy dziennie. Andrzej mówi, że może rozmawiać tylko z rozgłośniami, że przed kamerą się rozkleja. 

Bogusiewiczowie na swoich kilku hektarach żyli szczęśliwie i niespiesznie. Andrzej miał krowy, potem świnie, ale roboty było sporo, a opłacalność kiepska. Zlikwidowali hodowlę, a 12 hektarów ziemi wydzierżawili. Andrzej znalazł pracę w Trzemesznie za najniższą krajową.

W ciągu dwudziestu lat urodziło się im pięcioro dzieci. W trzech pokojach wychowywali się, bawili i uczyli Ela, Marek, Zosia, Grzegorz i Adam. Barbara poświęciła życie wychowywaniu piątki. Ale codziennie była królową w swojej małej kuchni. Dzieci szły do szkoły, a ona myślała co na obiad. Czasem pomagała jej w tym mama, która mieszka z Bogusiewiczami.

Palimy się!

Poniepodległościowy poniedziałek był wolny. „Wybyczyli się”, jak mówi Andrzej. I poszli spać.

Budzik dzwoni o 5.15, ale tej nocy obudziły mnie kroki. Babka poszła do łazienki. Po chwili wyszła, ale zdziwiło mnie, że wciąż słychać pukanie, stukanie. Teściowa tymczasem, chcąc sprawdzić nieznajome dźwięki, uchyliła drzwi na schodach prowadzących na strych. I usłyszałem tylko krzyk „Palimy się!” – wspomina Andrzej.



  • Tyle zostało z domu Bogusiewiczów. Nie ma najważniejszego, czyli dachu nad głową. Mogą mieć go znowu, jeśli zechcesz choć symbolicznie im pomóc 

Doskoczył do drzwi, próbował wejść na schody, udało mu się tylko na dwa. Dalej – kłęby dymu i płomienie. Otwarcie drzwi dało dostęp powietrza, więc rozszalały się w kilka sekund. Barbara krzyknęła na dzieci i w piżamach wyprowadziła je na zewnątrz. Złapała kluczyki do samochodu. A Andrzej, słysząc pękające belki, chwycił portfel i telefon.

Nie było jak ratować domu, musieliśmy uciekać. Przez chwilę patrzyliśmy, jak z dymu wydobywają się płomienie. Wtedy każda sekunda wydawała się wiecznością – opowiada Barbara i mówi, że przez dwie noce, które spędziła w świetlicy, nie zmrużyła oka. A kiedy kilka razy się to udało, pod powiekami wciąż miała obraz ognia trawiącego dom, w którym zostało wszystko – książki, podręczniki, albumy ze zdjęciami, pamiątki.

Ocean ludzkiej dobroci

Jeszcze zanim wstał świt, przy dogaszanym pogorzelisku zastał ich sołtys i zaproponował świetlicę wiejską, którą gmina w ciągu godzin przystosowała na mieszkanie.

Teraz w jednym ogromnym pokoju stoją tapczany, wersalki, materace. Tam śpi ich ośmioro. W drugim – aż się niebieszczy od plastikowych worków pełnych odzieży. To, czego nie będą w stanie wykorzystać,  przekażą Caritasowi. I wciąż nie mogą się nadziwić, ile w ludziach jest serca.

Ksiądz przyjechał, kiedy dogaszali. Przytulił nas – mówi, płacząc, Barbara.

Z żywnością, środkami czystości i datkami przyjechało już wielu mieszkańców Wydartowa i okolic. To często ludzie, którzy doświadczyli kiedyś pożaru. W świetlicowej kuchni mają i lodówkę, i kuchenkę, i pełne naczyń szafki. Ludzie przywożą to, co teraz im najbardziej potrzebne – makaron, mydło, zeszyty.

Kiedy rozmawiamy, ktoś wbiega z torbami. Ela wyciąga z nich czekoladę, mąkę, szampon. Wydaje się, że wszystkiego pod dostatkiem, ale Barbara mówi, że to złudzenie, bo to wszystko starczyć musi dla ośmiorga.



  • Od lewej: Ela, Barbara, Adam i Andrzej. Trudno zebrać wszystkich do zdjęcia, bo mają teraz ręce pełne roboty

Za mną kuchenka, na niej resztki obiadu. Dziś odgrzali to, co zostało z cateringu ufundowanego przez gminę. Pomoc zaoferował też Remondis, w którym pracuje Andrzej – przysłali busa do przewożenia tego, co ocałało z pożogi.

Teraz Bogusiewiczowie czekają na oszacowanie szkód przez PZU. Dom i gospodarstwo były uzbezpieczone, ale wciąż nie wiedzą, ile otrzymają odszkodowania. Przygotowują się też na to, że nadzór budowlany każe wszystko wyburzyć i budować od nowa. Na to potrzebować będą jednak sporej kwoty.

Pytam, czy w takim momencie człowiek coś czuje.

Pierwszy jest strach. On może sparaliżować umysł. Dlatego trzeba umieć go opanować, żeby móc sprawnie uciekać. Darłem się: „wszyscy wypad z domu!” – opowiada i znów płacze. Ze smutku, że stracili to, co każdemu najbliższe – swój oswojony kąt. Z wdzięczności, że z ludzi wylewa się taka fala dobroci. I z radości, że uratowali to, co najcenniejsze – życie.

Możesz pomóc!


Bogusiewiczowie nie poradzą sobie bez pomocy ludzi. Bez Waszej pomocy. Dlatego już pierwszego dnia po katastrofie sąsiedzi założyli im zbiórkę na portalu pomagam.pl. Znajdziecie ją tam pod adresem www.pomagam.pl/wydartowo. Pomóc postanowiła też gmina. Pieniądze możecie też wpłacać na konto, które pogorzelcom założyła gmina Trzemeszno. Nr konta PKO Bank Polski SA nr: 29 1020 4027 0000 1502 1506 1144, z dopiskiem „Pomoc dla pogorzelców”. Informację o tym znajdziecie na stronie www.trzemeszno.pl

Karolina Kasperek
Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
02. maj 2024 00:34