Na Lubelszczyźnie gospodarstwa są zwykle niewielkie, a hodowla świń i bydła coraz częściej traktowana jest jako ciężar, a nie szansa. Pan Marek Wnuczek z Pułankowic prowadzi gospodarstwo od lat. Sprzedaje rocznie około 100 tuczników, hoduje ponad 20 opasów, sieje rzepak, buraki, kukurydzę i zboża. Jak mówi, dziś rolnik musi trzymać się na dwóch nogach, bo inaczej nie da się przetrwać.
Hodowla świń na zero
Rolnik nie kryje faktu, że trzoda chlewna coraz bardziej przypomina walkę o przetrwanie. Jeszcze rok temu cena świń była na przyzwoitym poziomie, teraz przy dzisiejszych cenach trzody wychodzi się praktycznie na zero.
- Moje gospodarstwo ratuje fakt, że posiadam własne maciory i prosięta. Przy konieczności zakupu warchlaków hodowla świń przynosiłaby straty- tłumaczy.
Absurdalne przepisy dobijają rolników
Dodatkowo utrudnienia komplikują absurdalne przepisy i wzmożone kontrole, m.in. każde wejście do budynku trzeba odgrodzić płotkiem, postawić oddzielną wanienkę ze środkiem dezynfekującym i maty, które regularnie należy oczyszczać i odkażać, a fakt ten należy dokumentować. – Ponadto niemile widziana jest hodowla trzody i bydła na jednym gospodarstwie, co rodzi dodatkowe obostrzenia, pomimo, że zwierzęta są oddzielnie przetrzymywane. Obecnie jest to rzadkość, że w gospodarstwie są trzymane świnie i bydło, co niegdyś było powszechne - zaznacza.
Bydło daje oddech, ale czy na długo?
Nieco lepiej wygląda sytuacja w hodowli bydła. – Za byki dostawałem ponad 18 zł za kilo wagi żywej, jałówki po 16. To jest jeszcze opłacalne – podkreśla.
Jednak i tu nie ma stabilności. Wejście umowy Mercosur i import taniej wołowiny mogą zachwiać całym rynkiem. – Człowiek się zastanawia, czy kupować cielaka, skoro nie wiadomo, za ile go sprzeda za dwa lata. Rynek wołowiny reaguje błyskawicznie na każde zamieszanie – zauważa rolnik.
Polityka rolna: więcej przeszkód niż pomocy
Najwięcej emocji budzą jednak dopłaty i polityka rolna. Pan Marek uważa, że system dopłat zamiast pomagać, coraz bardziej komplikuje życie i generuje biurokrację. – Nie są potrzebne dopłaty i absurdalne wymagania, jeśli ceny produktów rolnych byłyby utrzymywane na godziwym poziomie. Wtedy byłoby prościej i sprawiedliwiej – przekonuje.
"Kredyty zamiast pomocy? To wyrok odroczony w czasie"
Nie szczędzi też gorzkich słów pod adresem unijnych i krajowych programów.
– Bioasekuracja? Wymogi są takie, że średnie gospodarstwa są z automatu wykluczone, ponieważ nie są wstanie spełnić wymagań. Pomoc deminis promuje tylko hodowców do 50 sztuk, a w kolejnym programie z PROW należy zrobić zakupy za około minimum 40 tysięcy złotych, żeby ubiegać się o zwrot środków, czego część gospodarstw nie jest w stanie spełnić. Dopłaty do zboża? Zawsze jakieś warunki, rachunki, papiery. Kredyty zamiast pomocy? To wyrok odroczony w czasie – wylicza.
Zboża i kukurydza: plony przeciętne, ceny dramatyczne
Ten rok nie rozpieszcza rolników. Wiosenne chłody i gradobicie zniszczyły część upraw, plony są przeciętne, a ceny dramatyczne. – Pszenica po 600–650 zł, to nie pokrywa kosztów. Adekwatna cena to powinna być 900 zł. Kukurydza mokra po 410 zł? To poniżej kosztów – mówi rolnik.
Łosie coraz większym problemem
Do tego dochodzą szkody od dzikiej zwierzyny. W jego regionie coraz większym problemem są... łosie. – Wchodzą w kukurydzę, łamią wszystko. Potrafią zniszczyć rząd za rzędem. A na drogach śmiertelne wypadki – znajomy zginął przez łosia rok temu – wspomina.
ASF, import z Zachodu i Ukraina.
ASF to temat, który szczególnie boli. – Najbardziej do likwidacji hodowli nie przyczynia się wirus, tylko absurdalne przepisy, które weterynaria musi egzekwować. A wektor, czyli dzik, jak był, tak jest. Nie ma woli politycznej, żeby ograniczyć populację dzików, która jest głównym roznosicielem afrykańskiego pomoru świń – podkreśla.
Do tego dochodzi import. – Połowa mięsa wieprzowego spożywanego w Polsce pochodzi z importu. Całkowicie się uzależniliśmy - podkreśla rolnik.
Rolnik nie wierzy też, że Zielony Ład i liberalizacja handlu z Ukrainą czy Mercosur mogą skończyć się dobrze. – To wygląda na przemyślaną strategię, żeby zniszczyć rolnictwo w Polsce. Sprowadza się do nas mrożone półtusze z drugiego końca świata, a my produkujemy zdrową, smaczną żywność – komentuje.
Rolnik z Lubelszczyzny: trzymam się, bo mam dwie nogi
Mimo wszystkich problemów, rolnik z Lubelszczyzny nie myśli o rezygnacji z którejś z gałęzi produkcji. – Na jednej nodze nie da się przetrwać. Muszę mieć i bydło, i świnie. Inaczej się nie utrzymam – mówi.
Ale na pytanie o przyszłość nie odpowiada pewnie. – Jestem kolejnym pokoleniem, które rozwija gospodarstwo rolne. Mam trzech synów, ale czy będą chcieli kontynuować tradycje rodzinne? Za wcześnie mówić. To ciężki kawałek chleba. Coraz cięższy – kończy.
Kamila Szałaj
