Rolnicza ciągłość pokoleń – spokój mimo niepewnego rynku
Na podwórku u Paszków w Rąbczynie witają mnie dwie dobrze wychowane młode damy: dziesięcioletnia Hania i ośmioletnia Alicja. Przedstawiają się i zapraszają na piętro. Na rozmowę z rodzicami, ale i dziadkami, którzy wciąż aktywnie tworzą gospodarstwo, choć są już w wieku dobrze emerytalnym.
Z krawieckiej igły do gospodarstwa – dzieciństwo wśród krów
Siadamy przy kawie na piętrze, gdzie mieszkają młodzi, czyli Bartosz z Mileną i dwiema córkami. Są z nami też rodzice Bartosza – Elżbieta i Henryk.
– Mamy niecałe 40 ha. To, jak na tutejsze warunki, średnie gospodarstwo. Mamy bydło opasowe w liczbie plus minus 90 sztuk. Wszystko, co uprawiamy, to z myślą o bydle, z przeznaczeniem na paszę – kukurydza, zboża – opowiada Bartosz Paszek.
Henryk, jego ojciec, natychmiast dodaje, że gospodarstwo istnieje już niemal 100 lat. Zostało kupione przez dziadków Elżbiety, którzy wcześniej mieszkali w pobliskim Kiedrowie. Do Kiedrowa w 1921 roku przyszli też, spod Konina, pradziadkowie Henryka. Pod Koninem mieli niewielkie gospodarstwo, a z jego sprzedaży pieniędzy starczyło na większe, 21-hektarowe, w Kiedrowie.
– To było gospodarstwo poniemieckie. Niemcy po I wojnie nie mogli sprzedawać w Polsce swojej ziemi Niemcom, tylko musieli Polakom. Mieliśmy wszystkiego po trochu – kilka świń, dwie krowy, kury – mówi Henryk.
Elżbieta dodaje, że w jej gospodarstwie było bardzo podobnie. Nie było tylko nigdy owiec ani gęsi. Wspomina, że jako dziecko najbardziej nie lubiła paść krów.
– Ledwo ze szkoły człowiek przyszedł, a już był goniony do nich. Niektórym się nudziło przy tych krowach. Mnie nie, byłam „krawcową” – uwielbiałam szyć ubranka dla lalek. Do pasienia nosiłam lalki, szmatki i igły. I nieraz dostałam ochrzan od taty za chodzenie do krów z igłami – śmieje się Elżbieta.
