StoryEditorWiadomości rolnicze

Hodowla wyjęta spod prawa!

06.02.2017., 15:02h
Polscy rolnicy w wielu rejonach kraju nie mogą rozwijać produkcji zwierzęcej. Nie można powiedzieć, że ich prawa nie są przestrzegane. Niektórzy wójtowie i burmistrzowie uważają, że gospodarstwo chcące stawiać nowe budynki inwentarskie jest zwyczajnie wyjęte spod obowiązujących przepisów budowlanych. Mimo spełnienia rygorystycznych przepisów środowiskowych oraz dobrostanu zwierząt, uparcie i konsekwentnie nie wydają niezbędnych zezwoleń potrzebnych do uzyskania pozwoleń na budowę.

Nasz artykuł opublikowany w nr. 5/2017 „Chlewnia to nie armagedon” wywołał ogromne emocje. Redakcyjny telefon przez kilka dni prawie nie milkł. Dzwonili rolnicy z całego kraju, którzy nie tylko gratulowali nam tekstu, lecz również cieszyli się z powstania Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Obrony Praw Rolników i Producentów Rolnych. W artykule opisywaliśmy przyczyny powstania tej organizacji. Grupa producentów, w większości z Kujaw i Pomorza, postanowiła się zjednoczyć. Od lat nie mogą uzyskać pozwoleń budowlanych na budynki inwentarskie. Przyczyną są według nich kuriozalne i niedorzeczne protesty sąsiadów, którzy albo są rolnikami, lecz nie prowadzą produkcji zwierzęcej, albo też są mieszkańcami napływowymi, którzy na sielską wieś przenieśli się niedawno z dużych miast. Dla nich nawet chlewnia, która pozwala na prowadzenie produkcji na skromną skalę, jest przemysłowym obiektem wyłącznie degradującym środowisko.

Rolnicy z całego kraju informowali nas, że mają identyczne problemy jak producenci opisani w artykule. Żadne naukowe argumenty oraz analizy środowiskowe nie są bowiem w stanie przekonać mieszkańców wsi do tego, że chlewnia na 750 sztuk tuczników nie oznacza zagłady środowiska, a powstająca gnojowica nie spowoduje epidemii chorób zakaźnych i pasożytów.

Były też telefony z uwagami krytycznymi. W tekście przedstawiliśmy prawdziwe historie rolników. Nie ujawniliśmy danych osobowych, mimo to zdarzały się osoby, które stwierdziły, że przedstawione doświadczenia dotyczą ich wsi. Zażądano od nas także w trybie Prawa prasowego sprostowania. Napisaliśmy, że jednym z powodów powstania stowarzyszenia był konflikt w gminie Dobrcz, gdzie inwestorzy chcą wybudować kilka kurników. Nie opisywaliśmy tego sporu. Mimo to mieszkańcy uznali, że tekst był w nich wymierzony. Nic bardziej mylnego. Powołanie ogólnopolskiego stowarzyszenia nie oznacza, że są oni stroną w sporze.

Rolnicy nie mogą produkować

OSOPRiPR jest w fazie rejestracji, opracowywania statutu i wyłaniania władz. Mimo to już zaczęło działalność. W miniony wtorek wraz z Kujawsko-Pomorską Izbą Rolniczą w oddziale KP ODR w Przysieku zorganizowało debatę „Czy na polskiej wsi jest jeszcze miejsce dla nowoczesnego rolnictwa?”. Rolnicy zaprosili ekspertów z zakresu ochrony środowiska, ekonomiki rolnictwa, a także samorządowców, posłów i przedstawicieli resortów: rolnictwa, środowiska oraz infrastruktury. Chcieli zapytać reprezentantów administracji rządowej i samorządowej, czy mają jeszcze prawo do rozwijania produkcji zwierzęcej. Stowarzyszenie poprosiło, aby podczas debaty nasza redakcja pełniła funkcję moderatora dyskusji.

Do Przysieka przybyło prawie 300 rolników z całego kraju. Z pełną odpowiedzialnością możemy napisać, iż był to kwiat młodego polskiego rolnictwa. Producenci przedstawili kilka dramatycznych historii dowodzących, że są bez szans w starciu z bezwzględną urzędniczą machiną, która nie cofnie się przed niczym, jeśli mieszkańcy zaczną protestować przeciwko budowie nowych chlewni, obór czy kurników.

Wszyscy zgodnie podkreślali, że nie chcą budować przemysłowych obiektów na kilka tysięcy sztuk zwierząt. Pragną postawić obiekty dające im szanse na przetrwanie gospodarstw i poprawę ich rentowności.

– Prawo obowiązujące jest wielce niedoskonałe i nie funkcjonuje. Organy pierwszej, a potem drugiej i trzeciej instancji, przez magiel których rolnicy muszą przejść, robią sobie w zasadzie z tego prawa spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością – opowiadał Michał Smentoch, producent trzody z Kaszub.


– Jako dowód mogę przytoczyć uzasadnienie Sądu Administracyjnego w Gdańsku, który inwestycję na 98 macior w cyklu zamkniętym (109 DJP) uznał za „wielkoprzemysłowy kombinat chowu trzody chlewnej”, gdzie zwierzęta utrzymywane w systemie bezściołowym bez możliwości rycia w oborniku będą chore. „Dopiero” 9 lat prowadzę procedurę uzyskania warunków zabudowy w jednej z gmin. W drugiej, gdzie też chcę postawić chlewnie, idzie ekspresowo. Procedury załatwiam „tylko” 4 lata. Obie sprawy są na tym samym etapie rozpatrywania przez Naczelny Sąd Administracyjny w Warszawie – ironizował rolnik.

Ekologiczne tuczniki

Na jego terenie obowiązywał miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, który zakładał zabudowę rolniczą z niezbędną infrastrukturą. Miejsce wręcz wymarzone do budowania chlewni.

– Inwestycja na 275 macior w cyklu otwartym, na 113 DJP, została uznana przez Sąd Administracyjny w Gdańsku za „zbyt potężną, aby spełnić słownikową definicję zabudowy zagrodowej”. To są cytaty z oficjalnych wyroków sądów. Dodam, że obie inwestycje uzyskały pozytywne oceny Inspekcji Ochrony Środowiska. Prawo, które obowiązuje, nie działa. Chroni fałszywy interes protestujących, których nikt nie weryfikuje. Ich argumenty, najbardziej nawet absurdalne, nie są sprawdzane. To, co mówią, nie jest prawdą. Rolnicy stają się ofiarami szkalowań, kłamstw, oskarżeń kompletnie zmyślonych – wymieniał Smentoch.

 


Rolnik opowiadał, że jest prezesem grupy producentów trzody chlewnej, której żywiec jest rozchwytywany przez zagranicznych kontrahentów.

– Nasze, rzekomo wielkoprzemysłowe, gospodarstwa są definiowane jako „truciciele faszerujący złą paszą zwierzęta”. Mimo to większość ich sprzedajemy do Włoch, Chorwacji i na Węgry, gdzie w kuluarowych rozmowach te zwierzęta są uznawane za produkowane niemalże według standardów gospodarstw ekologicznych. Mam znajomego hodowcę w Holandii, opowiadałem mu o problemach polskich rolników. Poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Nie przejmuj się, Michał, my wam żywności naprodukujemy” – zakończył swoje wystąpienie rolnik.

W Przysieku rolnicy opowiedzieli jeszcze kilka innych historii, które w demokratycznym państwie prawa będącym członkiem UE nie powinny się wydarzyć. Jarosław i Paweł Kaszkowiakowie o uzyskanie niezbędnych pozwoleń walczą od 2014 roku. Ich kłopoty opisywaliśmy we wrześniu ubiegłego roku. Początkowo wszystko toczyło się sprawnie i bez problemów. Zdobyli raport oddziaływania na środowisko oraz pozytywne opinie sanitarne. Burmistrz nie widział problemów. Wydał decyzję środowiskową bez zastrzeżeń. Do uzyskania pozwolenia na budowę potrzebne były już jedynie warunki zabudowy. Wtedy nastąpił gwałtowny zwrot. Sąsiedzi nagle wszczęli gwałtowny protest.

– Okazało się, że burmistrz uważa, że decyzja środowiskowa, którą wydał, jest niewłaściwa. Odmówił wydania warunków zabudowy. Nie możemy nic wskórać. Jego decyzje skarżymy do samorządowego kolegium odwoławczego, wygrywamy, ale to nie jest w stanie skłonić go do wydania warunków zabudowy.  Od tego czasu zaczęła się nasza gehenna. Mamy w Polsce prawo administracyjne, tylko że nas, rolników, ono w wielu przypadkach nie obowiązuje. Zgodnie z Kodeksem postępowania administracyjnego burmistrz powinien warunki zabudowy wydać w ciągu jednego miesiąca. W sprawach trudnych ma dwa miesiące, a u nas już trwa to wszystko dwa lata. Burmistrz zapowiada, że warunków nie wyda, ponieważ są protestujący. Chcemy postawić chlewnię na 150 loch. Protestujący twierdzą, że jest to największa ferma na terenie kraju. Średnia liczba loch utrzymywanych w Danii to trzy tysiące – opowiadał Jarosław Kaszkowiak.

Maciory trują chomiki

Okazuje się, że pomysłowości wójtów i burmistrzów w wymyślaniu absurdów nie jest w stanie ograniczyć nawet fantazja. Tomasz Roziński na debatę przybył z województwa lubelskiego. Na terenie gminy Bełżyce chce wybudować „potężną” chlewnię na 700 macior. Wraz ze swoją żoną i siostrą ukończył wydział medycyny weterynaryjnej ze specjalizacją z zakresu ochrony zdrowia świń.

Miejscowy plan zagospodarowania dopuszcza lokalizowanie ferm hodowlanych, które ze względu na swoją uciążliwość mogą być umieszczane na terenie upraw polowych. Składając wniosek do gminy, rolnicy spełnili wszelkie warunki. Raport oddziaływania na środowisko został uzgodniony przez RDOŚ i sanepid. Pojawiły się protesty mieszkańców. To wystarczyło, aby wójt dopiero po roku wydał odmowę dla decyzji środowiskowej. W tej chwili trwają rozprawy w sądach odwoławczych. Dla mieszkańców nie miała znaczenia gotowość do zmiany lokalizacji. Podano trzy miejsca, a jedno z nich oddalone jest od zwartej zabudowy o 2,5 km.

– Bezzasadnie, absurdalnie i bezkarnie jesteśmy obligowani do przedstawiania coraz to nowych opinii i ekspertyz co do szkodliwości chlewni. Musieliśmy wykazać jej oddziaływanie na jakość owoców miękkich, krzewów jagodowych, wpływ na populację pszczół, trzmieli, a nawet chomika europejskiego! Może byśmy się nigdy nie zdecydowali na chlewnię, jednak wywodzimy się z rodziny rolniczej, która od pokoleń hoduje trzodę. Rodzice nas kształcili w tym kierunku, dlatego mamy prawo zostać na wsi i produkować – mówił Tomasz Roziński.

Bez resortów

Debata wzbudziła ogromnezainteresowanie rolników. Chcą działać razem, walczyć o to, by ich inwestycje nie były wyjmowane spod obowiązującego prawa. Niestety debata wzbudziła umiarkowane, wręcz chłodne zainteresowanie ze strony administracji rządowej. Mimo wysłanych zaproszeń nie przybyli przedstawiciele Ministerstwa Środowiska i Ministerstwa Infrastruktury. Resort rolnictwa zaś reprezentowała dyrekcja oddziałów regionalnych ARiMR i ANR. Odczytany został jedynie list przysłany przez ministra Jurgiela, w którym poinformował o przygotowywanych zmianach prawa budowlanego i przestrzennego, które mają być zawarte w Kodeksie urbanistyczno-budowlanym. Według obecnych na debacie ekspertów, zamiast ułatwić, może on dodatkowo utrudnić inwestycje w obiekty hodowlane.



– W jego artykule 79 są wymienione inwestycje, które najbardziej będą szkodzić środowisku pod względem odorowym. Jest tam napisane, że inwestycje uciążliwe to nie garbarnie, przemysł tłuszczowy czy celuloza. Są tam wymienione fermy.  Najgorsze jest to, że tam nie ma definicji fermy. Jeśli więc rolnik ma jedną chlewnię, to czy to jest już ferma, czy też nie? – pytała Danuta Leśniak, ekspert Krajowego Związku Pracodawców i Producentów Trzody Chlewnej.

W ostatniej chwili, mimo wcześniejszych zapowiedzi, z udziału w debacie zrezygnował Jarosław Sachajko, przewodniczący Sejmowej Komisji Rolnictwa. Z posłów obecny był jedynie Jan Krzysztof Ardanowski, który próbował przekonać rolników, że nie tylko w zwiększaniu produkcji, lecz w jej dywersyfikacji należy szukać szans rozwoju gospodarstw. Rolnicy mogą się przecież zająć sprzedażą bezpośrednią swoich produktów, co miałoby im przynieść dodatkowe dochody.



Według posła, na wsi jest miejsce zarówno dla producentów rolnych, jak i ludności napływowej, która stanowi przecież wartość dodaną dla każdej wsi. To dzięki osiedleńcom może rozwijać się infrastruktura oraz system usług na obszarach wiejskich.  

Wystąpienie posła nie wywołało entuzjazmu wśród rolników.

– Chcemy produkować tuczniki, a nie w ogródku pasać kury i następnie jajka sprzedawać na straganie – ironizowali w kuluarach.


Władcy feudalni

Na debatę przyjechała spora grupa mieszkańców gminy Dobrcz, która po wysłuchaniu historii rolników zgodnie twierdziła, że nie ma nic przeciw rolnictwu indywidualnemu i chlewniom na kilkaset sztuk trzody. Nie zgadza się jedynie na postawienie kurników na miliony sztuk drobiu. Konflikt w Dobrczu opiszemy w jednym z kolejnych wydań TPR.

Podczas debaty intensywnie pracowały służby prawne KPIR. Opracowały wnioski oraz postulaty dotyczące konieczności przestrzegania prawa przez gminne samorządy. Zostaną wysłane do ministerstwa rolnictwa.

Kłopoty rolników z budową obiektów inwentarskich to nie jednostkowe odstępstwa, lecz coraz częściej kwestia powszechna. Dowodzą tego historie naszych Czytelników zgłaszane z terenu całego kraju. Wójtowie i burmistrzowie są bezkarni, nie ponoszą żadnych konsekwencji niewydawania decyzji środowiskowych mimo pozytywnych opinii inspekcji sanitarnych i środowiskowych. Za nic mają też decyzje samorządowych kolegiów odwoławczych.

Indywidualny rolnik jest bez szans w starciu z rozhisteryzowaną grupą kilkuset osób. To przecież cenne głosy wyborców. To też prawdopodobne źródło kłopotów rolników. Wielu wójtów rządzi od kilkunastu lat. Pochodzą z wyborów powszechnych, więc zamiast być dobrymi urzędnikami, liczą się tylko z opinią społeczną – nawet jeśli nie ma ona racji. Są przecież lokalnymi politykami. Być może ratunkiem dla producentów byłaby szeroko dyskutowana ostatnio kadencyjność. Góra 8 lat i wójt, burmistrz wraca do realnego życia. Przy okazji rządowych zapowiedzi zmian w ordynacji do lokalnego samorządu z gmin rozległ się lament i płacz, że jest to niekonstytucyjne, a prawo nie może działać wstecz. Jeśli tak uważają wójtowie i burmistrzowie, z którymi zmagać się muszą przedstawieni przez nas rolnicy, to inaczej niż hipokryzją nie można tego nazwać. Wcześniej bowiem nie widzieli nic niewłaściwego w tym, że zachowują się w swoich gminach jak feudalni władcy, którzy nie muszą przestrzegać prawa. Dbają jedynie o zgarnięcie feudalnego czynszu w postaci wyborczych głosów.  Demokracja to rządy większości z poszanowaniem praw mniejszości. U nas powoli zaczyna obowiązywać zasada, że liczy się jedynie interes silniejszego.

Tomasz Ślęzak

Warsaw
wi_00
mon
wi_00
tue
wi_00
wed
wi_00
thu
wi_00
fri
wi_00
28. kwiecień 2024 11:49