Rolnik w sporze z myśliwymi
Jan Smentoch, rolnik ze Starej Huty, w gminie Kartuzy, od lat toczy spór z kołami łowieckimi. Jak przyznaje, niemal każdego roku jego łąki są niszczone przez dziki, a część z nich nawet kilka razy w sezonie.
– W tej chwili mam w sądzie kilkanaście spraw przeciwko kołu łowieckiemu, w wielu przypadkach ciągnących się latami. Nie mogę mieć zwierząt, ponieważ nie mam paszy. Z ośmiu łąk praktycznie każda była już niszczona – opowiada Smentoch.
Kuriozalna wycena szkody
Rolnik zdecydował się poprosić Pomorski Ośrodek Doradztwa Rolniczego o zwrócenie się do firmy usługowej o wycenę szkody. Wyniki okazały się szokujące. Według ODR koło łowieckie powinno wypłacić mu 50 razy więcej, niż wyliczyło nadleśnictwo. Sąd Rejonowy w Kartuzach wydał nakaz zapłaty w postępowaniu upominawczym, ale żeby pieniądze rzeczywiście trafiły do rolnika, potrzebna jest jeszcze klauzula wykonalności.
– Za szkodę na hektarowej działce nadleśnictwo chciało zapłacić 47 zł. Firma wyceniła ją na 2100 zł. Myśliwi stwierdzili, że między dziurami po dzikach dalej mogę uprawiać pole. To absurd. Nie da się tego naprawić inaczej, niż odtwarzając całą uszkodzoną powierzchnię łąki – tłumaczy Smentoch.
Jego zdaniem problem ma drugie dno. Rolnik uważa, że myśliwi zaniżają liczebność dzików podczas inwentaryzacji, a odstrzał sanitarny, za który dostają dopłaty, paradoksalnie działa jak zachęta do utrzymywania dużej populacji.
Koła odwlekają szacowanie
Podobne doświadczenia ma Piotr Ptach z Miechucina (gmina Sierakowice), który hoduje bydło mleczne i mięsne. Jak mówi, już sam proces zgłaszania szkód sprzyja opóźnieniom.
– Zgłaszamy szkodę listem poleconym, koło ma 14 dni na odbiór, a potem jeszcze 7 dni na szacunek. Mija 21 dni, a w tym czasie trawa rośnie, a szkoda jest trudniejsza do udowodnienia. W ten sposób postępuje większość kół łowieckich – tłumaczy rolnik.
Ptach podkreśla, że w protokołach uwzględnia się tylko te miejsca, które zostały bezpośrednio zryte.
– Nawożę, dbam o łąkę, czyszczę rowy, a myśliwy przychodzi, kiedy chce i jak chce. Potem proponują mi 200 czy 400 zł za hektarową łąkę, na której trzeba zrobić pełną renowację. To śmieszne pieniądze – mówi Ptach.
Rolnik sam jest myśliwym, dlatego zrezygnował z utrzymywania trzody chlewnej – zgodnie z przepisami po polowaniu nie mógł wchodzić do chlewni przez 48 godzin.
– Sprawy sądowe to droga dla wytrwałych. Złożyłem pozew we wrześniu, a dziś, rok później, łąka nadal leży odłogiem i grozi mi wstrzymanie dopłat – dodaje.
2 tys. zł zamiast 150
Jeszcze większe straty odnotował Piotr Krefta, któremu dziki zniszczyły 20 ha łąki, z czego 13 ha doszczętnie.
– Myśliwy chciał dać mi 2 tys. zł i zamknąć sprawę. A czym mam nakarmić 400 owiec przez zimę? – zastanawia się rolnik.
Wynajął firmę, która przy użyciu drona oszacowała szkody. Wynik? Odszkodowanie powinno wynieść około 140 tys. zł. Krefta zaciągnął więc 150 tys. zł kredytu, żeby kupić paszę po żniwach.
– Pasza z własnego gospodarstwa kosztowałaby mnie 50 tys. zł. Teraz płacę dwa razy tyle, a do tego dochodzą odsetki od kredytu. To cały rok pracy w plecy – przyznaje.
Jak dodaje, myśliwi otrzymują dziki za darmo od państwa i nie muszą się martwić o to, skąd przybędzie im prosiąt, by mieć później co zastrzelić. Natomiast rolnik nie dość, że ponosi koszty uprawy, to jeszcze musi dopłacić za paszę, którą stracił w wyniku ich żerowania, bo odszkodowanie jest zbyt niskie, by mogło pokryć poniesioną przez niego szkodę.
– Dziki pasą się na naszej ziemi. Myśliwi mają je od państwa i na nich zarabiają. Naszym kosztem – dodaje Krefta.
Rolnicy mają żal
Choć rolnicy coraz częściej szukają pomocy w sądach i w ODR, wielu z nich czuje, że brakuje im wsparcia ze strony instytucji branżowych. Jan Smentoch wprost przyznaje, że ma żal do Pomorskiej Izby Rolniczej.
– Mam takie wrażenie, jakby zarząd Pomorskiej Izby Rolniczej reprezentował myśliwych, a nie rolników. Izba mogłaby wydać negatywną opinię o postępowaniu koła łowieckiego, a tego nie robi – ocenia Smentoch.
Prezes Pomorskiej Izby Rolniczej Wiesław Burzyński odpiera te zarzuty.
– Zawsze stoimy po stronie rolników, ale nie jesteśmy ustawodawcą. Obowiązek szacowania szkód spoczywa na kole łowieckim. Jeśli rolnik się nie zgadza, może odwołać się do nadleśnictwa, a potem pozostaje droga sądowa. My oferujemy pomoc prawną, doradztwo i udział przedstawicieli w komisjach – wyjaśnia.
Prezes PIR przyznaje jednak, że problem jest poważny.
– Konflikt rolników z myśliwymi trwa od lat. Dziś sytuacja wygląda lepiej niż dekadę temu, ale wciąż brakuje rozwiązań systemowych. Myśliwi niekiedy sami pogarszają sprawę, unikając rozmowy z rolnikami. Ubolewam nad tym, że konflikt pomiędzy rolnikami a myśliwymi cały czas istnieje. Mimo wszystko wciąż potrzeba wielu zmian. Jako izba rolnicza staramy się jednak reagować na negatywne zachowania kół łowieckich z naszego terenu – ocenia Burzyński.
Takie tłumaczenie nie przekonuje Jana Smentocha.
– Pan prezes uważa, że samo stanie przy rolnikach rozwiązuje problem – mówi.
Walka o każdą łąkę
Historie rolników z Pomorza pokazują, że obecne przepisy dotyczące szacowania szkód łowieckich nie zdają egzaminu. Rolnicy czują się bezradni wobec nieproporcjonalnie niskich odszkodowań, długotrwałych postępowań i odwlekania procedur przez koła łowieckie.
– Moim zdaniem zgłoszenie szkody powinno być łatwiejsze, a jej szacowanie szybsze, a to nie dość, że długo trwa, to jeszcze są wypłacane jakieś grosze. Postulowałem w starostwie, żeby stworzyć stronę, za której pośrednictwem rolnicy będą mogli zgłaszać szkodę, ale efektów brak – podsumowuje Jan Smentoch.
Na razie coraz więcej gospodarzy decyduje się korzystać z pomocy niezależnych ekspertów i walczyć o swoje w sądach. Problem w tym, że nie każdy ma na to czas, nerwy i pieniądze.
Justyna Czupryniak- -Paluszkiewicz
fot. arch.
