
Wypas bez turystów
To nie tylko ostrożność czy forma profilaktyki, ale przede wszystkim zdrowy rozsądek sprawiły, że w Beskidach i na Śląsku Cieszyńskim turystów pozbawiono możliwości uczestnictwa w takich wydarzeniach, które dotąd gromadziły tłumy w górach, m.in. na Żywiecczyźnie.
– Trzeba przyznać, iż rzeczywiście są w tym względzie w tym roku poważne ograniczenia, które wynikają po prostu ze zdrowego rozsądku i profilaktyki, bo gra się toczy o przyszłość. To już nie chodzi o jedną czy dwie owce albo krowę, ale o gospodarstwa wielkotowarowe – takie, gdzie jest na przykład 1200 sztuk bydła czy 45 tys. sztuk trzody – mówi Roman Włodarz, prezes Śląskiej Izby Rolniczej. – Sytuacja w naszym regionie jest szczególnie poważna i trudna do opanowania, bo mamy nie tylko blisko granicę ze Słowacją, ale też dwie autostrady: A4 i A1. Jak w takim miejscu przestrzegać zasad profilaktyki i bioasekuracji?
Nie jest to łatwe tym bardziej, że trwają szkolenia rolników, którzy paradoksalnie również mogą być źródłem przenoszenia zakażenia, jeśli gdzieś pojawiłaby się pryszczyca, choć na szczęście na razie w Polsce jej nie ma. Inny, równie poważny problem, to przemyt słowackich cieląt do Polski. Choćby dlatego, że za jedno cielę trzeba zapłacić zaledwie 20 euro. Dlatego w regionie aż huczy od plotek, że cielęta jadą nie busami po kilkanaście sztuk, ale samochodami osobowymi po dwie, trzy sztuki.
– To trochę kwadratura koła – przyznaje prezes Włodarz.
Zwłaszcza jeśli dodać do tego możliwość przenoszenia pryszczycy przez dziką zwierzynę – sarny, jelenie czy dziki – to zagrożenie nie maleje. Dlatego w tym roku mieszanie owiec w tej części Polski tym bardziej odbywa się bez turystów. Także w Koniakowie (gmina Istebna), gdzie Piotr Kohut utrzymuje stado 400 owiec.
– Potraktowaliśmy wprowadzoną bioasekurację poważnie i ta uroczystość odbyła się u nas też bez udziału turystów, bez publiczności, choć tak było zawsze – opowiada owczarz.
W tym roku oprócz swojego stada na halach między Żywcem a Wisłą wypasa on łącznie tysiąc owiec. Jego zdaniem sprawa ma jeszcze jeden niezwykle istotny i mało dostrzegalny wymiar – chodzi o hodowlę przemysłową. Gdyby bowiem, jak podkreśla, rolnictwo opierało się na tradycyjnych formach, na gospodarstwach rodzinnych, taki problem mógłby być minimalny lub żaden.
– Teraz zwierzęta traktowane są przedmiotowo i trudno o naturalną selekcję – wskazuje Piotr Kohut.
Niedaleko Jan Stopka, hodowca z Cięcina (gm. Węgierska Górka) kładzie nacisk na profilaktykę.
Owiec ubywa
– W tym roku redyk był, niestety, symboliczny – podkreśla hodowca. I dodaje, że nawet w górach ubywa owiec.
W tym roku z kilkunastu miejscowości na wypas na halach wyjdzie bowiem około 25–30 tys. owiec, gdy jeszcze 20 lat temu było ich około 200–300 tys. sztuk.
Czym jest mieszanie owiec?
Tak jest w Beskidach i na Śląsku Cieszyńskim, ale już na Podhalu trochę inaczej. Uroczyste Mieszanie Owiec w Ochotnicy Górnej odbywa się zgodnie ze starą tradycją oraz z udziałem gości. Dla turystów przewidziano degustację produktów regionalnych i wyrobów serowarskich oraz posiady przy muzyce.
Mieszanie owiec to stary zwyczaj, który kochają nie tylko górale i owczarze, ale wydaje się, że turyści tym bardziej. W różnych częściach gór trwa to dłużej lub krócej, bo czasami tylko dzień, a czasami kilka dni. Dzięki temu zwierzęta przyzwyczajają się do siebie. Podobnie psy pasterskie. Dopiero po jakimś czasie owce są prowadzone przez wieś na hale. Na czele takiego korowodu idzie oczywiście baca, wśród owiec i w asyście juhasów, a wszystkich otaczają pasterskie psy. Obecnie owce, które mają przecież kolczyki, nie są już specjalnie znaczone przez gospodarzy. Zwykle to wydarzenie odbywało się w okolicach świętych Wojciecha albo Jerzego – patronów owczarzy. To wyjście – redyk – odbywało się i odbywa wiosną, zaś osad, czyli osadzenie, jesienią, gdy na halach kończyła się trawa na wypas. Wtedy, jak też nakazuje tradycja, towarzyszy temu nie tylko piękna parada, ale też góralska muzyka. Być może w tym roku turyści będą mogli zobaczyć właśnie to wydarzenie, ale jeśli minie zagrożenie pryszczycą.
Roman Włodarz widzi taką szansę w przyrodzie.
– Jak na razie największym wrogiem pryszczycy są promienie UV, słońce i wysokie temperatury. Dlatego trzeba prosić Boga o piękną, słoneczną pogodę – podkreśla prezes Włodarz. – Pamiętam 1963 rok, kiedy była pryszczyca. Przyszła wtedy milicja i wszystko zamknęła. Przez dwa, trzy miesiące nie wychodziliśmy z domu. Wszyscy czekali na cud i była piękna pogoda, wtedy natura sama poradziła sobie z chorobą, która wygasła.
Artur Kowalczyk
fot. arch.