
Eksport traci na znaczeniu. Mleczarnie patrzą w stronę krajowego rynku
Przez wiele lat można było spotkać stwierdzenie, że to na eksporcie powinien opierać się mleczarski model rozwoju. Faktycznie był on istotny ze względu na możliwość ciągłego zwiększania poziomu sprzedaży. To z kolei pozwalało inwestować środki w bardziej wydajne urządzenia, budowanie marki czy poprawę logistyki.
Jednak, kiedy obecnie poobserwuje się polskie mleczarstwo nietrudno stwierdzić, że nastąpił pewien zwrot i budowane przez lata zdolności eksportowe, które owszem muszą występować, chociażby ze względu na nadwyżki produkowanego w kraju mleka surowego, zaczynają schodzić na drugi plan.
Trzy lata stagnacji. Co dalej z mlekiem w proszku?
Oczywiście ma na to wpływ sytuacja na rynkach międzynarodowych, którą można określić jako „szuranie po suficie’’. Europejskie mleczarstwo poza tłuszczem raczej nie wypracuje większych marż na innych niż on produktach. Rynek mleka w proszku wygląda jak okresowe zrywy.
I tylko zrywy, ponieważ, kiedy spojrzymy na giełdowe wykresy cen chociażby odtłuszczonego mleka w proszku, to wydają się one płaszczyć już od blisko trzech lat.
Europa zjada własny ogon: wysokie koszty duszą mleczarnie
Przyczyną tego jest przede wszystkim fakt, że w jaki region świata byśmy nie zajrzeli, to jest tam taniej. Niestety, ale w Unii Europejskiej mamy najdroższą energię, najwyższe płace, jak i koszty pozapłacowe oraz najdroższe materiały do produkcji. Jak na razie, właściwie tylko jeden czynnik ratuje sytuację i jest to w bardzo małym stopniu przytaczana innowacyjność.
Model eksportowy pęka
Zostawiając jednak wątki związane z innowacyjnością i wracając do kwestii związanych z eksportem nie jest mylne wrażenie, że dotychczasowy model mleczarstwa oparty na eksporcie zderza się z rzeczywistością.
O ile w Polsce, czy innych państwach unijnych wynika głównie z niemożności budowy marży w Nowej Zelandii, objawił się on w postaci buntu konsumenckiego. Nowozelandzkie rodziny zaczęły ubijać własne masło. Nie spowodował tego jednak 65% wzrostu cen i brak pieniędzy na zakup produktu wyprodukowanego przez mleczarnię.
Eksport czy lokalny rynek? Masło stało się symbolem absurdu
Nowa Zelandia eksportuje w postaci różnych produktów 95% wytworzonego w tym kraju mleka surowego. Stanowi on wartość 22,6 miliarda dolarów nowozelandzkich i jest to, jakby nie było, kwota znacząca. Niemniej jednocześnie podczas gdy krajowi konsumenci płacą coraz wyższe ceny za podstawowe produkty mleczarskie produkowane niejednokrotnie w ich sąsiedztwie. Według buntujących się konsumentów, coś działa wadliwie w łańcuchu dostaw.
Polityka i cła: eksport w cieniu globalnych napięć
Rzeczywiście nie trudno wysnuć wnioski, że opieranie się tylko na eksporcie i kreowanie polityki zakładu mleczarskiego tylko wokół niego może być zgubne nie tylko ze względu na konsumenta niezadowolonego z cen masła. Wiąże się z tym wiele innych ryzyk.
Widać to szczególnie dobrze dziś, kiedy po latach spokoju powróciły hasła takie jak: ryzyko polityczne. Nie jest ono już wyimaginowaną kwestią, ale coraz intensywniej realizującą się rzeczywistością.
Europa nie ma komfortu Nowej Zelandii
Przykład Nowej Zelandii jest tu akurat wyjątkowo dobry. Przez lata tamtejsza produkcja słusznie posiadała miano niskokosztowej. Faktycznie koszt wyprodukowania kilograma mleka w Nowej Zelandii jest co najmniej jedną trzecią niższy niż w Unii Europejskiej. Oczywiście przekłada się to na ceny wytwarzanych tam produktów.
Co jednak, jeśli zostaną one objęte cłami, co potencjalnie im grozi. Proponowany przez amerykańską administrację poziom wynosił 30%. Przy tym poziomie obciążeń tanie nowozelandzkie mleko traci swoją konkurencyjność.
Mleczarnie wracają do korzeni. Krajowy rynek zyskuje na znaczeniu
Na szczęście Nowa Zelandia jest dość blisko Chin, z którymi posiada umowę o wolnym handlu produktami mleczarskimi i może to ryzyko amortyzować. Przynajmniej do czasu, kiedy i one nie zaczną zachowywać się jak dzisiejsze Stany Zjednoczone.
Niestety Polska, jak i inne kraje Unii Europejskiej, takiego komfortu już nie posiadają. Dotyczy to zresztą nie tylko przetwórstwa mleka, ale i wielu innych branż z naszego regionu.
Walka o miejsce na półce: krajowy rynek wcale nie taki prosty
Stąd zresztą też parcie na poszukiwania nowych rynków zbytu przez Brukselę. W niektórych przypadkach, jak umowa z krajami Mercosur, można określić nawet jako wręcz nerwowe. Niemniej już widać, że przedsiębiorstwa mleczarskie instynktownie wyczuwają sytuację i coraz bardziej koncentrują się na produktach kierowanych do krajowego konsumenta. Najwięksi dotychczasowi eksporterzy w coraz częściej próbują czerpać przychody ze sprzedaży krajowej.
Warto jednak zauważyć, że dla części producentów rynek krajowy i konsument, kluczowi byli od zawsze. Niejednokrotnie w celu utrzymania, co musieli rezygnować, z zysków pojawiających się w momentach hossy. Jednak dzięki temu zarówno one, jak i rolnicy dostarczający do nich mleko mogą czuć się bezpieczniej.
Mleczarstwo między młotem a kowadłem. Czy czas na regulacje?
Pomijając kwestie związane z zachowaniami poszczególnych firm, to patrząc na branże mleczarską jako całość i porównując ją do innych sektorów branży rolno-spożywczej, jej przywiązanie do lokalnego konsumenta, jak i kierowanie ku niemu uwagi jest wręcz cechą charakterystyczną. Bez wątpienia wpływ na to ma sam rodzaj oferowanego produktu.
Dla wielu spółdzielni mleczarskich było naturale, że rynek wewnętrzny odgrywa niezastąpioną rolę, a oferta powinna być skierowana przede wszystkim do lokalnych potrzeb.
Marki własne kontra przetwórcy. Kto wygra bitwę o konsumenta?
Dziś, ze względu na zmiany, jakie zachodzą w modelu dystrybucji żywności, jednym z najczęściej deklarowanych przez branże problemów jest z kolei dostęp do niego. Główny wpływ na ten stan ma upowszechnianie się marek własnych producentów.
W związku z tym można dojść do stwierdzenia, że polski, czy też już szerzej, europejski przemysł mleczarski znalazł się trochę między młotem a kowadłem. Znacznych marży na rynkach międzynarodowych ze względu na koszty produkcji nie jest w stanie osiągnąć. Z drugiej strony, pole manewru ograniczają mu sieci handlowe, które chętniej sprzedadzą produkt pod ich własną marką.
Najprostszą, ale nie wiadomo jak bardzo skuteczną drogą do zmiany sytuacji są rozwiązania polegające na wprowadzaniu regulacji. Niemniej jak to zazwyczaj z nimi bywa, nie wiadomo, jaki mogą przynieść skutek. Prowadzone w przeszłości skupy interwencyjne jako odpowiedź na krótkotrwałe kryzysy rynkowe przynosiły efekty odwrotne niż zamierzone. Zamiast rozruszać rynek mroziły ceny produktów na długie miesiące.
Artur Puławski